niedziela, 27 grudnia 2020

„Cienie w raju“ - Erich Maria Remarque

Wydawnictwo: Czytelnik    
Tytuł oryginału: Schatten in Paradies
Data wydania: 1998
ISBN: 830702613X
Liczba stron: 377

„Cienie w raju” to ostatnia książka Ericha Marii Remarqu'a, która pozostała mi do przeczytania. Jest to jeden z moich ulubionych autorów, jeśli nie mój numer 1, więc chciałam poznać wszystkie jego powieści. Udało się to jeszcze przed zakończeniem roku, chociaż niełatwo było kupić niektóre, mniej popularne tytuły, gdyż od dawna są tylko w obiegu z drugiej ręki. Poza tym o niektórych książkach w polskim internecie znajdziemy tylko bardzo ogólne i lakoniczne informacje. Dlatego bardzo się zdziwiłam po przeczytaniu kilku stron powieści – zadziwiająco przypominała mi inną książkę Remarqu'a pt.: „Na ziemi obiecanej”.

Otóż, okazało się, że „Cienie w raju“ to wersja ostatniej (niedokończonej) powieści Remarqu'a noszącej roboczy tytuł „Na ziemi obiecanej”. Nieautoryzowana, wydana w 1971 roku (czyli po śmierci autora) i dość mocno opracowana przez wydawnictwo…, co niestety jest dość mocno wyczuwalne. Nieraz miałam wrażenie, że fabuła jakoś dziwnie się urywa i kolejny wątek zjawia się ni z tego ni z owego. Brakowało mi ciągłości i płynności tekstu, aż musiałam sprawdzać, czy aby nie skleiły mi się kartki podczas czytania.

Podobieństwa między książkami są. Główny bohater to ta sama osoba, chociaż inaczej się w obu powieściach nazywa. Roberta Rossa – dziennikarza poznajemy w obozie przejściowym dla imigrantów, którzy odnaleźli swoją „ziemię obiecaną” w Ameryce. Po dość krótkim czasie, ku swojemu wielkiemu zdziwieniu, otrzymuje on pozwolenie na pobyt tymczasowy i zaczyna swoje nowe życie w Nowym Jorku. Nocleg w hotelu dla emigrantów prowadzonym przez rosyjskiego Czecha lub czeskiego Rosjanina Melikowa – będącego duszą tego miejsca i zajmującego się bardzo troskliwie wszystkimi zbłąkanymi duszami, które trafią pod jego dach. Rossowi udaje się po raz kolejny gdy znajduje pracę – oczywiście na czarno, ale lepsze to niż nic, tym bardziej, że to pomoc w antykwariacie, a na zabytkach i sztuce trochę się zna… Brzmi znajomo? Dla tych, którzy czytali już „Na ziemi obiecanej” z pewnością!

Przez dość dużą cześć książki byłam bardzo zawiedziona tak wielkim podobieństwem obu powieści. Nie mam absolutnie żadnych uwag co do fabuły. Jeśli jednak okazuje się, że czytałam niepełne wydanie wersji ostatecznej, którą Remrque przez swoją śmierć poprawił tylko do rozdziału XXI oraz nieautoryzowaną i modyfikowaną przez wydawnictwo wersję roboczą, to czuję się trochę oszukana. Tym bardziej, że na okładce cwanie przemilczano ten fakt. Miłośnicy autora z pewnością przymkną oko, jednak oczywiste jest, iż ten zabieg był mało uczciwy.

Pomijając powyższe dodam jednak, że jak każdą książkę Remarqu'a warto przeczytać i tę. Nikt tak przejmująco i dobitnie nie przekazuje tragizmu ofiar wojny i reżimu II rzeszy. Ofiar wszelakich – nie tylko tych „typowych” należących do wrogich krajów czy narodów. Także własnych obywateli, którzy z jakiegoś powodu stali się postaciami na tyle niewygodnymi, iż zaistniała konieczność by ich w jakiś sposób uciszyć lub się ich pozbyć. Zresztą ofiarami – szeroko opisanymi w wielu książkach Remarqu'a – byli także młodzi żołnierze, kompletnie nieprzystosowani do nowych zadań, jakie przed nimi postawiono, gdyż w wielu przypadkach byli jeszcze dziećmi. I nawet wywiązanie się z obowiązku wobec ojczyzny nie zmieniło tego faktu, za to tragizm i okrucieństwa wojny na zawsze już zmieniły ich psychikę. Mimo iż widmo obozów koncentracyjnych, tak silnie kojarzonych z okrucieństwem drugiej wojny światowej, pojawia się tylko we wspomnieniach bohaterów „Cieni w raju”, to autor bardzo sugestywnie przedstawił zarówno tragizm jednostki (czy też jednostek, gdyż opisano nie tylko los głównego bohatera Rossa, ale i wielu innych ciekawych postaci) jak i całej grupy emigrantów wojennych szukających ratunku z dala od ojczyzny. Są tacy, którym udało się odnaleźć spokój na drugim końcu świata, jednak zaryzykuję stwierdzenie, że należą oni do zdecydowanej mniejszości. Typowemu bohaterowi Remarqu'a jest jednak przeważnie „pod górkę”.

Bardzo żałuję, że autor nie zdążył z korektą swojego tekstu – powstałoby wtedy arcydzieło wieńczące i podsumowujące jego wojenne powieści. Mimo wszystko polecam. Ciekawe doświadczenie.

niedziela, 13 grudnia 2020

„Jeden dzień w grudniu” – Josie Silver

Wydawnictwo: Świat Książki
Tytuł oryginału: One Day in December
Data wydania: 14 listopada 2018
ISBN: 9788380313620
Liczba stron: 432

Ta książka do mój zeszłoroczny gwiazdkowy prezent i to spoza mojej listy. Nie ukrywałam zresztą, że sama bym jej nie kupiła, gdyż nie należy do mojego ulubionego gatunku. Jednak chcąc wprowadzić się w świąteczny nastrój, w tym roku postanowiłam po nią sięgnąć. Muszę ze wstydem przyznać, że jest genialna w swym rodzaju i zaspokoiła dawkę romantyzmu, historii miłosnych i lukru, jakiej w tym okresie potrzebowałam. Dodam (chociaż mało się znam na takich babskich romantycznych historiach miłosnych), że jest praktycznie idealna w swojej formie i proporcjach. Niemonotonna, zabawna, lekka ale i przepełniona całą gamą uczuć.

Jak to z romantycznymi historiami świątecznymi często bywa i tak jest też w tym przypadku – święta są tylko pretekstem i tłem do całej opowieści. Bo wszystko zaczyna się tuż przed gwiazdką, kiedy to wracająca do domu Laurie, widzi przez okno autobusu chłopaka czekającego na przystanku. Przeżywa swoją pierwszą miłość od pierwszego spojrzenia, jednak nie wysiada, on zostaje, autobus odjeżdża i wszystko się zaczyna… Dziewczyna z każdą kolejną minutą żałuje, że nic nie zrobiła, chociaż w jedną sekundę uznała, że to ten jedyny. Tajemniczy chłopak z przystanku stał się jej obsesją. Szukała go wszędzie i to z pomocą swojej najlepszej przyjaciółki i współlokatorki, której opisała go tak dokładnie, iż obie niemalże były pewne, że wiedzą kogo mają znaleźć. Minął prawie rok, a Laurie nadal nie trafiła na nieznajomego. Traciła wiarę, że jej się uda. Natomiast, w międzyczasie, strzała amora trafiła jej przyjaciółkę… Kiedy Sarah – jako najbliższej osobie – chciała przedstawić Lu swoją miłość, okazało się, że jej nowy idealny ukochany, za którym szaleje i chłopak z przystanku to jedna i ta sama osoba…

Oczywiście, nie będę zdradzać jak dalej potoczyła się historia Lu, Sarah, Jacka oraz jeszcze kilku innych osób – jednak podkreślam jeszcze raz – w żadnym wypadku nie będzie monotonnie, chociaż może chwilami troszkę typowo, mimo to nierozczarowująco! Będzie miłość, śmiech, łzy, dramatyzm, romantyzm i happy end – co jest oczywiście jasne! Dużą zaletą powieści, poza wyjątkowo ciekawą fabułą i postaciami, jest lekki styl oraz przezabawne dialogi niczym z dobrej komedii, przy których nieraz zaśmiałam się w głos. Ubolewam jedynie, że Josie Silver to autorka jedynie jednej książki, a szkoda, bo mogłaby stworzyć coś równie dobrego, co bym chętnie przeczytała. Polecam sceptykom „miłosnych romansideł”, bo czasem można się pozytywnie zaskoczyć! Dla odmiany, przed świętami, dla zbudowania nastroju – w sam raz! Oceniam wysoko, chociaż nie jest to wybitne dzieło na miarę klasyki, ale genialne w swoim rodzaju.

wtorek, 8 grudnia 2020

„Traktat o łuskaniu fasoli” – Wiesław Myśliwski

Wydawnictwo: Znak
Data wydania: 31 października 2018
ISBN: 9788324055326
Liczba stron: 446

Książka, którą chciałam pewnego dnia przeczytać, gdyż zaintrygowała mnie swoim tytułem. Z tego względu znalazła się wśród trzech ostatnio pożyczonych. Optymistycznie podeszłam do czytania i… już pierwszy rozdział mnie dość mocno umęczył. Jakże tam głośno było! I w związku z tym „hałasem” czułam ciągłe napięcie, a życzyłabym sobie raczej, by obcowaniu z książką towarzyszyły dokładnie odwrotne odczucia. Takie właśnie miałam wrażenia, gdyż książka to monolog głównego bohatera bez imienia i nazwiska. I od pierwszej do ostatniej strony opowiada, wspomina, mówi, nawija, gwarzy, prawi, gawędzi, dywaguje, trajkota, bajtluje, monologuje, referuje, relacjonuje, -e, -e, (…), -e. Aaaa! Typ narracji zupełnie nie trafił w mój gust. Słowotok w czystej formie. Czułam się tak jakby bohater upolował ofiarę i nie puścił jej dopóki nie opowie jej wszystkiego o sobie. Jakby był ostatnim człowiekiem, któremu może opowiedzieć swoje życie po wielu latach milczenia. Trochę przerażające… i przytłaczające.

A o czym opowiadał bohater? Najogólniej rzecz biorąc, o swoim życiu. Dość chronologicznie, jednak niezbyt dokładnie. Wspominał raczej ważniejsze epizody ze swojego życia i kiedy zaczął w końcu przytaczać pewne dialogi, poczułam większą sympatię do tej książki, gdyż można było trochę odetchnąć. Szczególnie interesujące i wstrząsające były fragmenty dotyczące dzieciństwa w czasie wojny i tuż po niej. Jednak na tyle fragmentaryczne, że czułam niedosyt. Dobrze da się zauważyć, że piętno tego tragicznego czasu dość mocno odcisnęło swój ślad w psychice bohatera i zdeterminowało jego późniejsze losy, a może doprowadziło go do miejsca, w którym się obecnie znajduje. Tak jakby nigdy się od niej nie uwolnił. Bohater opowiada oczywiście podczas łuskania fasoli, jednak nie wydaje mi się, by ta czynność była aż tak bardzo znacząca, by dedykować jej tytuł całej książki. Może to właśnie kwestia tego przyciągnięcia czytelnika? Zasiania ciekawości? Komu opowiada? Przypadkowemu słuchaczowi, którego spotkał nad zalewem i który przy okazji łuskał z nim tę fasolę...

Ta książka to refleksja nad mozolnym życiem, w którym ogromną rolę odegrał przypadek. Życiem, w którym główny bohater właściwie stale musiał się z czymś mierzyć. Myślę, że był on nim tak samo umęczony, jak ja czytaniem. Brak w nim było równowagi, ciągle pod górkę. W najlepszym razie opowieści miały wydźwięk neutralny, ale nie zaryzykuję stwierdzenia, że jakieś epizody były radosne albo pozytywne.

Nie da się ukryć, że nie zachwyciła, nie urzekła i nie trafiła do mnie ta opowieść. I wcale nie uważam, że jest przeintelektualizowana czy zbyt filozoficzna. Raczej określiłabym te mądrości na poziomie „wiejskiego filozofa”. Zastanawia mnie jednak większość opinii na portalu – tych bardzo wysoko oceniających tę pozycję, jednak bardzo oszczędnych w treści i ograniczających się często do jednego zdania. „Cudowna powieść”, „rewelacyjna”, „dobra książka” – ale właściwie dlaczego? Może tak jakieś uzasadnienie? Ciekawe, czy autorzy potrafiliby jakoś konkretnie umotywować swoje oceny.

Reasumując: zaletą bez wątpienia jest język, jakim została napisana ta książka, gdyż czytało się ją dość szybko i płynnie. Na plus zaliczę również kilka opowieści z przeszłości, niestety niedokończonych, a szkoda. Z pewnością nietypowa narracja, również może przekonać do sięgnięcia po tę książkę. Przyszłym czytelnikom życzę dużo wytrwałości.

środa, 2 grudnia 2020

„Rzeczy, których nie wyrzuciłem” – Marcin Wicha

Wydawnictwo: Karakter
Data wydania: 11 maja 2017
ISBN: 9788365271389
Liczba stron: 184

Koniec roku się zbliża, więc postanowiłam jak najszybciej przeczytać pożyczone mi książki, o których ostatnio wspominałam… tak, by móc je oddać jeszcze przed świętami i wejść z czystym kontem w nowy rok No... każde wytłumaczenie jest dobre, by nie mieć obok cudzych rzeczy. Trzecią, z czterech pożyczonych książek, był nietypowy zbiór esejów – lub też po prostu tekstów – autorstwa Marcina Wichy. Ponownie jest to coś, po co raczej sama bym nie sięgnęła. Jednak tym razem byłam pozytywnie zaskoczona i jestem bardzo zadowolona, że miałam okazję przeczytać wspomnienia autora o jego zmarłej matce.

„Wspomnienia o zmarłej matce” – niby brzmi dość zwyczajnie, jednak książeczka (używam tego określenia ze względu na dość niewielki rozmiar) posiada niewytłumaczalny urok. Może to zasługa jej „podmiotu”? Syn opisuje swoją matkę w różnych codziennych sytuacjach, które z jakiegoś względu szczególnie zapadły mu w pamięci. To są naprawdę całkiem normalne zdarzenia, jednak przedstawia je w niezwykle urokliwy sposób. Nie ma tu sentymentalizmu, patosu, dramatu. Raczej już prędzej humor i celne obserwacje, świadczące o tym, że jego rodzicielka miała charakterek! Aż czytelnik czuje żal, że nie miał okazji spotkać jej na swojej drodze.

Autor wspomina matkę podczas porządkowania przedmiotów, które towarzyszyły jej przez lata. Części siłą rzeczy musi się pozbyć, część jednak postanawia zostawić, gdyż były dla niej ważne. Bardzo dużo miejsca poświęca również książkom, co było dla mnie szczególnie interesujące. Poza tym, przy okazji wspomnień wyłania się bardzo ciekawy obraz PRLu, co wg mnie jest dodatkową zaletą tej książki.

Książka napisana jest bardzo prostym, przystępnym – wręcz oszczędnym stylem, który czyta się wyjątkowo dobrze. Stylem, który porównać można ze stylistyką okładki, a przecież Marcin Wocha to w pierwszej kolejności przede wszystkim grafik projektujący okładki i znaki graficzne. Nie ma tu zbędnych słów, zbędnych opisów – wszystko jest akuratne i na swoim miejscu. Jednocześnie, autor przekazuje ważne treści i wiele emocji, które mimo wszystko są wyczuwalne. Piękny „hymn” ku pamięci bliskiej osoby. Pewnie wiele osób życzyłoby sobie podobnego z tej samej okazji… kiedyś. Polecam, gdyż jest to zupełnie oryginalna i wyjątkowa pozycja.

wtorek, 1 grudnia 2020

„Wyśnione szczęście” – Kristin Hannah

Wydawnictwo: Świat Książki
Tytuł oryginału: Comfort & joy
Data wydania: 2007
ISBN: 9788324703029
Liczba stron: 224

Po kilku powieściach, którymi Kristin Hannah skradła moje czytelnicze serce, stwierdziłam, że chcę przeczytać wszystko co wyszło spod pióra tej autorki. Cieszą mnie szczególnie mniej popularne, starsze książki, których nie kupi się już w tradycyjny sposób. I tak prawie rok temu udało mi się znaleźć w antykwariacie dwie mniej znane powieści Hannah. Jedną przeczytałam dość szybko, jednak drugą zostawiłam sobie na najbliższy czas przedświąteczny, gdyż wg opisu okładkowego miała to być opowieść nawiązująca do Świąt Bożego Narodzenia. Świąteczne szykowanie atmosfery zaczęłam wczoraj…

Zastanawiam się ile napisać, by potencjalnym czytelnikom „Wyśnionego szczęścia” nie popsuć przyjemności czytania, gdyż powieść szykuje niespodziankę. Przyznam, że z początku byłam dość zaskoczona, by nie powiedzieć rozczarowana i zawiedziona opowieścią o Joy, która przeżyła katastrofę lotniczą, gdyż na skutek pewnych osobistych zdarzeń postanowiła w końcu zrobić coś szalonego, a pierwszą myślą był lot w nieznane – przygoda, która długo pozostawała jedynie w sferze marzeń. Przygoda była, że ho ho i „fajerwerki” towarzyszące wybuchowi. A później rzeczywiście trafiła w nieznane i piękne miejsce, gdyż samolot osiągnął ziemię w okolicy potężnych i mistycznych lasów deszczowych. I tam, w starym pensjonacie nieopodal jeziora, postanowiła spędzić swój urlop z dala od codzienności. Pokój wynajął jej mały, smutny, opuszczony chłopiec…

Zdziwienie, które podczas czytania kolejnych stron często pojawiało się na mojej twarzy, było spore. Fabuła wydawała mi się nie tyle nierzeczywista, co infantylna i jakoś mało spójna. Chwilami zastanawiałam się, czy autorką jest rzeczywiście Kristin Hannah. Jednak z drugiej strony – pomyślałam – skoro nastawiałam się na opowieść świąteczną, to czemu nie ma być trochę jak w historii niczym z harlequina (tak myślę, bo nie czytałam żadnego…). Poza tym, która z nas – czytelniczek – nie wyobraża sobie czasem podobnych historii chociażby przed zaśnięciem. Chyba każdej z nas zdarzyło się czasem pomarzyć, więc czemu romantyczna i przesłodzona opowieść o Joy miałaby nagle razić. W końcu czasem można i tak?

Dodam tylko, że książka ma dwie części i w drugiej już ani przez chwilę nie miałam wątpliwości, że napisała ją Kristin Hannah. Mój wcześniejszy niesmak próbowałam wytłumaczyć być może kiepskim tłumaczeniem – rola tłumacza przy przekładach na polski jest przecież bardzo duża. Do teraz zresztą nie mogę pozbyć się dziwnego uczucia, że Joy usiadła na „kanapce” w holu, albo wzięła z szafy stare „ciuszki”, czy też śpiewała „do wtóru” piosenkę. No niestety, nie znajduję uzasadnienia takich określeń i raczej już nie sięgnę po przekłady Zdzisławy Lewikowej, która UWAGA: na swoim koncie ma kilka tłumaczeń… harlequinów. Z perspektywy całej książki, to były największe jej minusy.

„Wyśnione szczęście” to zdecydowanie powieść dla miłośników Kristin Hannah. Mimo, iż nie jest tak rozbudowana i głęboka jak jej późniejsze książki, to uważam, że jest to pozycja w sam raz na grudniowy wieczór, lub dwa. Nieprawdopodobna historia o pięknej miłości w bajkowej i mistycznej atmosferze. Bajka (nie  pozbawiona wzruszeń) dla dorosłych czytelniczek, które lubią czasem przenieść się w krainę marzeń. Zaskoczenie na plus i to duży!

niedziela, 29 listopada 2020

„Pokora” – Szczepan Twardoch

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Data wydania: 16 września 2020
ISBN: 9788308070666
Liczba stron: 520

Po ostatnich moich lekturach miałam ogromną ochotę na powieść z prawdziwego zdarzenia – powieść epicką – napisaną z rozmachem, taką do jakich przyzwyczaił mnie Szczepan Twardoch (po „Królu”, „Królestwie” oraz „Morfinie”). I mimo, iż książka napisana jest bardzo efektownie, to czytanie jej trochę mnie umęczyło, a zakończenie nie przyniosło zadowolenia, ulgi i zaspokojenia, jakie towarzyszą zazwyczaj kończeniu książek, które oceniam bardzo wysoko i które wywarły na mnie wyjątkowe wrażenie. Ale ad rem…

Pokora – Alojzy Pokora to główny bohater i narrator-obserwator powieści. Poznajemy go jako małego chłopca pochodzącego z biednej śląskiej rodziny, przed którym (dzięki życzliwości miejscowego księdza) otwiera się świat wielkich możliwości. Jest on wyjątkowo zdolny i wyróżnia się na tle swojego licznego rodzeństwa. Dlatego, dzięki specjalnemu stypendium, wyjeżdża do miasta do szkół, by móc kiedyś prowadzić zupełnie inne życie niż jego dziadek, ojciec i bracia – z dala od kopalni i ciężkiej fizycznej harówki. Jest zdeterminowany, udaje mu się nawet zacząć studia, jednak okoliczności wymagają od niego, by wziął udział w I wojnie światowej. Więc jak przystało na Ślązaka, przysięga Kajzerowi i idzie walczyć. Dostaje nawet krzyż żelazny pierwszej i drugiej kategorii, a to już jest coś. Jednak, gdy po wielu dniach budzi się w berlińskim szpitalu, z każdą chwilą coraz trudniej jest mu się odnaleźć w tym nowym świecie – zupełnie innym od małego, wydawałoby się już jakoś uporządkowanego „światka”, który zdołał sobie jakoś stworzyć.

Sylwetka głównego bohatera to bardzo duży plus powieści. Przyznam się, że nie potrafię porównać go z żadną inną postacią, o której czytałam do tej pory. Ślązak, chociaż niezbyt istotne jest dla niego miejsce z jakiego pochodzi, nie czuje się Polakiem. Czy chce być Niemcem? Sam tego chyba nie wie do końca. Walczy pod sztandarem cesarza, jednak po wojnie opowiada się (chwilowo) po stronie rewolucjonistów. Ba – nawet bierze czynny udział w pewnej organizacji szykującej przewrót. Gdy jednak na szali leży jego życie, sprawa o którą walczył nie wydaje się dość istotna. Chce żyć – to jest dla niego ważniejsze. A dlaczego? Chce żyć, by móc jeszcze raz zobaczyć Agnes. Jednak, wbrew pozorom, nie jest to typowa wybranka serca, która przyszła pewnie teraz każdemu kto to czyta do głowy. Pokora jest pod ogromnym wpływem kobiety, która w niewyobrażalny sposób potrafiła go sobie podporządkować, niemalże tylko i wyłącznie samą swoją obecnością. Uległość wobec wyidealizowanego obrazu Agnes podkreśla niemalże w każdej chwili, gdyż towarzyszy mu przez cały czas – w okopach, w szpitalu, podczas walki – myśli o niej nieustannie. Do czego go to doprowadzi? W tym kontekście Twardoch bardzo mnie zaskoczył, a tego oczekuję w literaturze.

„Pokora” to bez wątpienia najbardziej „śląska” powieść Szczepana Twardocha z tych, które miałam okazję do tej pory przeczytać. Mimo, iż książka nie pozbawiona jest dłużyzn i przez niemalże połowę opowieści zastanawiałam się czy dotrzemy w końcu na ten Śląsk, gdyż autor bardzo dużo uwagi poświęcił sprawie berlińskiej rewolucji z 1918 roku, to bardzo wnikliwie przedstawione zostały rozterki towarzyszące społeczności śląskiej, która znajdowała się w sumie między Polską a Niemcami, jak między młotem a kowadłem. Widać, że autor musiał przeprowadzić bardzo szczegółowy i wnikliwy reaserch zanim przystąpił do tworzenia powieści. Wiedza historyczna, znajomość geografii i realiów Berlina początków XX wieku oraz przedstawienie atmosfery, która niemal wrzała, panującej zarówno na śląskiej wsi jak i w miastach robią ogromne wrażenie i dostarczają czytelnikowi wiele merytorycznych wiadomości. Powieść wzbogacona jest dialogami w gwarze śląskiej oraz po niemiecku – na szczęście tłumaczonymi „na nasze”.

Powieść bardzo zróżnicowana. Chwilami przypominała mi powieści Remarque'a, który chyba jak nikt potrafił przedstawić rozterki towarzyszące okopowemu życiu żołnierzy na pierwszej linii frontu, którzy trafili tam bardzo często prosto ze szkolnej ławki. Następnie, miałam wrażenie, że czytam powieść historyczną na temat niemieckiej rewolucji listopadowej. Tak dokładnie przedstawiony został całokształt wystąpień o charakterze rewolucyjnym w Niemczech oraz walczące w nim strony, wraz ze swoimi racjami i poglądami oraz ich przywódcy. Po tym, jak Alojzy Pokora dociera w końcu w rodzinne strony, dostałam wreszcie powieść na jaką czekałam – akcja zdecydowanie nabrała tempa i „zaczęło się” czytanie.

„Pokora” to powieść o szukaniu własnego miejsca w życiu i chociaż przy tych usilnych próbach bohater wydawał się chwiejny jak chorągiewka i potrafił mocno zirytować, to jednak nie sposób mu nie współczuć i nie kibicować mu w tej jego walce – walce z okolicznościami, walce z historią, ze społecznością, w walce z samym sobą. A czy można się z nim utożsamiać? Myślę, że ktoś, kto pochodzi z tego specyficznego miejsca co on – może. Dla mnie obserwowanie rozwoju Pokory na różnych płaszczyznach było bardzo ciekawym doświadczeniem. Chociaż dość wyczerpującym psychicznie. Mimo to polecam – powieść zupełnie inna – nieszablonowa, o ciekawej koncepcji. Warto przeczytać chociażby z tego względu, by zrozumieć z czego wynika specyfika obecnej społeczności śląskiej.

środa, 25 listopada 2020

„Mikrotyki” - Paweł Sołtys

Wydawnictwo: Czarne
Data wydania: 11 października 2017
ISBN: 9788380495869
Liczba stron: 144

Książka, po którą sama bym nie sięgnęła, jednak ze względu na fakt, iż pożyczono mi ją, postanowiłam szybko przeczytać. Trochę, by mieć z głowy – z czystym sumieniem. Czytałam z małą nadzieją na pozytywne zaskoczenie i… zaskoczenia nie było. Tylko gdzieniegdzie niewielki uśmiech – no prawie…

„Mikrotyki” to zbiór tekstów, bo opowiadaniami większości raczej określić nie można. To raczej takie wprawki mające na celu ćwiczenie pisania na jakiś dowolny temat – hasło, wokół którego się krąży. I o ile styl autora jest bardzo przyjemny w odbiorze – czasem wręcz poetycko ujmujący, porównania celne, błyskotliwe i dowcipne, to koncepcja jego utworów nie zawsze była dla mnie jasna. To trochę tak jakby chciał uchwycić na papierze migawki rzeczywistości. Pojawiają się również retrospekcje – często wspomina przeszłość, być może i swoją (nie znam w ogóle biografii autora, by móc mieć tu jakieś odniesienie), chociaż raczej fikcyjną. To czego zdecydowanie mi brakowało, to jakiejś pointy. Tak jakby jego pisanie pozbawione było totalnie zakończenia, jakiejś złotej myśli, która powinna pozostać po. Bardzo męczące albo może raczej irytujące doświadczenie.

Odnoszę wrażenie, że obecnie wszyscy piszą… Piszą piosenkarki, aktorzy, celebryci, ba – nawet leśnicy! Paweł Sołtys jest muzykiem, może powinien pozostać jednak przy pisaniu tekstów, których tworzenie kieruje się zupełnie innymi prawami niż proza. Bo wg mnie (parafrazując „klasyka”) o ile każdy pisać może, to nie każdy musi to czytać…  Ogólnie, „Mikrotyki” nie są złe – chwilami nawet bardzo obiecujące. Jednak jeśli mam tę książkę ocenić jako całość, to marnie wypada chociażby w zestawieniu z innymi autorem publikującym swoje teksty (póki co tylko i mam nadzieję, że to się szybko zmieni) na fejsbukowym fanpejdżu „Użyj wyobraźni”. Ten autor jeszcze nigdy mnie nie zawiódł, a jego obserwacja rzeczywistości powala na kolana – nie wspominając już o żywym współczesnym języku ulicy, kąśliwych i błyskotliwych spostrzeżeniach oraz oryginalnych pointach, po których nie można się nie śmiać. Szczerze polecam http://uzyjwyobrazni.com/ ! Bartek nie raz „zrobił mi dzień”, czego nie można niestety powiedzieć o „Mikrotykach”…

niedziela, 22 listopada 2020

„Sześć lat. Pożegnanie z siostrą” – Charlotte Link

Wydawnictwo: Sonia Draga
Tytuł oryginału: Sechs Jahre
Data wydania: 11 stycznia 2017
ISBN: 9788379999040
Liczba stron: 288

Kryminały i thrillery autorstwa Charlotte Link trafiły w mój gust jak w przysłowiową dziesiątkę. Do tego, równie dobrze czyta mi się jej powieści w oryginale jak i w polskim tłumaczeniu, a to bardzo dobrze świadczy o pisarskim warsztacie autorki. Już jakiś czas temu postanowiłam, że poznam jej twórczość kompleksowo i na chwilę obecną zostały mi do przeczytania jeszcze tylko dwie jej powieści. I tak, robiąc listę książek „do przeczytania”, trafiłam jakiś czas temu na nietypowy tytuł i pozycję autorstwa Link – „Sześć lat. Pożegnanie z siostrą” – powieść autobiograficzna i relacja z bardzo trudnego dla autorki i jej najbliższych czasu. Są to wspomnienia wspólnej walki o życie śmiertelnie chorej siostry, będącej najbliższą osobą dla Link. I mimo, iż była między nimi różnica wieku, więź jaka się między nimi wytworzyła, porównywalna jest z tą, jaka łączy bliźniaki.

Książka to jednak nie tylko hołd, jaki Link złożyła swojej siostrze, mimo iż oczywiście to wokół Franziski toczy się cała opowieść i to jej poświęca najwięcej czasu. Autorka postanowiła poruszyć  przy okazji bardzo poważny problem związany z niemiecką służbą zdrowia, który niestety nie okazał się przypadkiem jednostkowym, którego pechowo doświadczyli jej bliscy. Otóż, chodzi o bardzo zimne – by nie powiedzieć bezduszne – podejście do pacjenta, który ma usłyszeć wyrok. Wydaje się jasne, iż lekarz przekazujący choremu te najtrudniejsze słowa, powinien wykazać się empatią, delikatnością i tak zwyczajnie po ludzku – życzliwością. Niestety, podczas tej długiej i nierównej walki o życie Franziski wiele razy okazywało się, że lekarzom bardzo daleko było do ideałów, jakie znamy powszechnie np. z seriali telewizyjnych czy książek, a indywidualne podejście do pacjenta, któremu zostało tak niewiele czasu było dla nich czystą abstrakcją.

Dziwi tym bardziej, że podczas tych sześciu lat siostra Link korzystała z usług bardzo wielu klinik w różnych częściach Niemiec. Niestety, większość jej lekarzy powinna pomyśleć nad zmianą zawodu. Nie wspomnę już o tym, który w perfidny sposób obiecywał nadzieję, proponując innowacyjną terapię uleczającą, mając w rzeczywistości tylko jeden cel – zarobić jak najwięcej pieniędzy, gdyż wiadomo, iż w takich sytuacjach ludzie uwierzą i spróbują wszystkiego. Oczywiście, autorka nie podaje w tekście nazwisk, próbuje jednak uzmysłowić, że pacjenci niejednokrotnie muszą walczyć nie tylko z rakiem, ale i z tymi, którzy powinni być ich sprzymierzeńcami i stać po jednej stronie barykady.

Na szczęście zdarzali się również medycy z powołaniem, którzy chociaż w pewnym stopniu zatarli niemiłe wspomnienia. Było to o tyle ważne, że w tej najtrudniejszej końcowej fazie walki, Franziska znalazła się w klinice, która otoczyła ją prawdziwą opieką i zrozumieniem. Ją oraz rodzinę, która przeżywała niemniejszy dramat.

„Sześć lat. Pożegnanie z siostrą” to niesamowicie wstrząsająca książka, która aż kipi emocjami. Charlotte Link bardzo przejmująco opisała dramat swoich najbliższych, nie nastawiając się jednak na tanią sensację. Ta cała opowieść jest bardzo wyważona i na poziomie. Jednocześnie, czytelnik może bardzo dobrze zrozumieć tragizm losów Franziski i ból po jej stracie. Polecam. Szczególnie fanom autorki, ponieważ rzadko kiedy pisarz tak bardzo otwiera się przed czytelnikami, pozwalając im niemalże wejść w swoje życie. Książka może być bardzo ważną lekturą dla osób, które tak jak siostry rozpoczynają walkę lub są w jej trakcie. Polecam.

czwartek, 19 listopada 2020

„Rdza” – Jakub Małecki

Wydawnictwo: Sine Qua Non
Data wydania: 22 września 2017
ISBN: 9788365836250
Liczba stron: 288

Na nazwisko autora trafiłam już kilka razy, tytuły jego książek też rzuciły mi się w oczy, jednak nic nie przyciągnęło mnie do tego pisarza na tyle, by chcieć koniecznie przeczytać jakąś jego książkę. Może dlatego, że dość rzadko sięgam po polskich autorów młodego pokolenia, do jakiego zaliczam Małeckiego – rocznik '82. „Rdza” została mi polecona i pożyczona – ponownie zostałam postawiona przed faktem dokonanym. I mimo, że mam niemałą kolejkę książek do przeczytania, nie wykazałam się asertywnością. Wzięłam... ciekawość zwyciężyła, przeczytałam…

Dwoma głównymi bohaterami powieści jest Tośka (babcia) oraz Szymon (jej wnuk). Okoliczności i los – można by dodać: złośliwy – sprawiły, że pewnego dnia musieli zacząć wspólne życie. Myślę, że ta koegzystencja układała im się całkiem dobrze. Żyli obok siebie, nie wchodząc sobie w drogę i chyba świadomość, że to drugie jest blisko, wpływała na nich pozytywnie. Z pewnością nie narzucali się jedno drugiemu. Każdy z nich miał swoje odrębne życie. Tośki należało głównie do wspomnień, Szymona było prawie pustą kartą, którą powoli zapełniał.

Narracja powieści jest zdecydowanie jednym z ciekawszych jej elementów. Autor naprzemiennie opisuje losy babci i wnuka. Rozdziały od przeszłości zbliżają się do teraźniejszości, by w końcu połączyć się w jedno i przedstawić aktualne wydarzenia. I tak płynnie przechodzimy od dzieciństwa dziewczynki, która musiała rozpocząć zupełnie nowe życie, do dzieciństwa ciągle małego chłopca, które już się nagle skończyło. Inne czasy, podobne trudności, wyobcowanie, zmaganie się z codziennością. O tym jest właściwie ta książka: o zwykłym codziennym dniu na prowincji. O zwykłych ludziach i ich małych dramatach. Określiłabym ten gatunek jako „proza codzienna”. I mimo, że właściwie nie dzieje się nic nadzwyczajnego, autor potrafi przyciągnąć czytelnika. Tę powieść po prostu dobrze się czyta, co jest kolejną zaletą.

Opowieść o dorastaniu, samotności, ale i przyjaźni. O szukaniu swojego miejsca, jakiegoś celu, który wydaje się być gdzieś bardzo daleko i bardzo niewyraźny. W zasadzie, to taki opis tego co teraz, bez zbytniego wybiegania do przodu. Książka porusza również dość ciekawie tematykę drugiej wojny światowej. Chociaż te koszmarne wydarzenia odnoszą się zaledwie do lokalnych tragedii, łatwo dostrzega się ich wagę i wpływ jaki miały na bohaterów książki. Bohaterowie – nie tylko dwaj główni – charakteryzują się bardzo ciekawymi i zróżnicowanymi biografiami, a ich historie przeplatają się, dając odpowiedź na pojawiające się niekiedy wątpliwości.

Wiele zalet, jednak po przeczytaniu ostatniej strony pojawiło się jakieś rozczarowanie. Akcja z każdym rozdziałem nabierała tempa, byłam coraz bardziej zaintrygowana, czekałam na jakieś „bum” i nagle nastała cisza… Nie wiem czemu tak, szczerze – nie rozumiem koncepcji autora. Mi – przyzwyczajonej do zupełnie innych doznań literackich – najzwyczajniej czegoś zabrakło. Mimo to, nie żałuję, że przeczytałam „Rdzę”. Ciekawe doświadczenie, które po prostu na końcu mocno przyhamowało. Pewnie, kiedy już przeczytam wszystkie moje „zapasy” i będę się zastanawiać nad zakupem nowej książki, wybiorę jeszcze inną powieść Jakuba Małeckiego. Tylko kiedy to będzie?

wtorek, 17 listopada 2020

„Dwie miłości” – Maria Nurowska

Cykl: Imię twoje (tom 3)
Wydawnictwo: W.A.B.
Data wydania: 2006
ISBN: 9788374141642
Liczba stron: 224

Zbliżający się wielkimi krokami koniec, roku skłania mnie do sięgania po zakończenia lub kontynuacje serii książkowych. I chociaż po ostatnim weekendzie przywiozłam sporo nowych książek, na które mam ogromną ochotę, postanowiłam dokończyć trylogię ukraińską. Tym bardziej, że tomik – jak i poprzednie – jest bardzo cienki. Czytanie zajęło mi zaledwie jeden dzień.

W porównaniu z dwoma poprzednimi częściami cyklu, ten jest niestety najbardziej gorzki. Po historii niczym z bajki chciałoby się, by główną bohaterkę czekał happy end. Niestety, jednoznaczne zakończenie drugiego tomu nie doczekało się zaskakującej kontynuacji w ostatniej części. Elizabeth była bardzo blisko odnalezienia swojego męża, jednak udało się to dopiero Andrew, czym spełnił w pewnym sensie ostatnią wolę ukochanej. Odnalezienie Jeffa będzie jednak przysparzało sporo kłopotów, których się nikt nie spodziewał…

Na szczęście, dla równowagi pojawi się nowy wątek miłosny – zaskakujący tak samo czytelników jak i bohaterów. Piękna historia o jesiennej miłości, która daje nadzieję. Postać matki Elizabeth – Julii zyska bardzo wiele, przechodząc znaczącą przemianę. Zmieni się również – niestety in minus – inna postać. Nie spotkałam się jeszcze z tym, by jakiś bohater książkowy irytował mnie tak jak Alona w trzeciej części. Irytująco infantylna, egoistyczna i prostacko patrząca na życie. Wiele razy czytałam w opiniach, że jakiś bohater budzi same negatywne uczucia, dziwiło mnie to – do dziś. Przez wątek związany z tą postacią, zakończenie książki bardzo rozczarowuje – szczególnie w kontekście całej trzytomowej opowieści. Poza tym, tytuł książki powinien raczej brzmieć „Pięć miłości” – gdyż tyle ich naliczyłam…

Jak już wspominałam przy poprzedniej opinii, wszystkie trzy tomy należy traktować jako całość czyli jedną książkę. Dlatego, jeśli już ktoś zaczął czytać cykl, powinien go bezwzględnie skończyć sięgając również po „Dwie miłości”. Oczywiście, w dalszym ciągu najnowsza historia Ukrainy pojawia się w tle głównej opowieści – nie jest może tak dominująca jak wcześniej, jednak przybliża czytelnikowi warunki panujące w kraju sąsiadów. To ta wartość dodana książek Nurowskiej, którą bardzo lubię. Powieść wzbudza emocje – z pewnością nie jest nijaka i to już jest powód by dać jej szansę.

sobota, 14 listopada 2020

„Iskra życia” – Erich Maria Remarque

Wydawnictwo: Czytelnik
Tytuł oryginału: Der Funke Leben
Data wydania: 1995
ISBN: 8307024803
Liczba stron: 324

Erich Maria Remarque to mój ulubiony niemiecki pisarz. Uwielbiam jego powieści i bez wahania używam tego określenia w kontekście jego twórczości. Mimo, iż w przeważającej większości autor kreując świat swoich bohaterów bazuje jedynie na swojej wyobraźni, czytelnik odnosi wrażenie, iż czyta przejmujące pamiętniki lub rzeczowy fabularyzowany dokument dawnych czasów. Nie przypominam sobie innego pisarza, który w podobnie sugestywny sposób oddaje tragizm bohaterów i ich przeżyć.

„Iskra życia” to jedyna książka Remarque'a, która porusza bezpośrednio temat obozów koncentracyjnych. Fabuła rozgrywa się w Mellern, fikcyjnym obozie, który swoją działalność rozpoczął na długo przed drugą wojną światową. Prawdziwi weterani przebywali w nim ponad 10 lat i byli niewygodnymi więźniami politycznymi. W czasie wojny skład osadzonych porównywalny był już oczywiście z innymi obozami. Akcja książki rozgrywa się tuż przed wyzwoleniem. Autor opisuje głównie życie więźniów małego obozu, oficjalnie określanego oddziałem rekonwalescencji, którzy byli już zbyt słabi by wykonywać jakąkolwiek pracę na rzecz rzeczy. Ich jedynym „zajęciem” było przetrwanie – zmaganie się każdego dnia z głodem, chorobami, wyniszczonym organizmem, nie mówiąc już o nadwyrężonej do granic wytrzymałości psychice.

Remarque w niezwykle realistyczny i przepełniony emocjami sposób opisał obozowe życie. Hierarchię i zasady rządzące również wśród więźniów. Dzięki nim było względnie możliwe zapanowanie nad tym chaosem i znalezienie jakiegoś sposobu – a raczej szansy – na przetrwanie. Nierzadko, w odwecie, więźniowie nie tylko mieli ograniczane racje żywnościowe lecz byli całkowicie ich pozbawiani. Kto chciał przeżyć jeszcze jeden dzień, musiał sam zorganizować coś do jedzenia. Niewyobrażalne w jaki sposób się to odbywało. Zresztą więźniowie wykazywali się niezwykłym zmysłem organizacyjnym także w innych dziedzinach. W Mellern funkcjonował prawdziwy ruch oporu, który powoli, mozolnie lecz sukcesywnie, szykował się na moment wyzwolenia i przejęcia „dowodzenia” nad obozem. Ktoś musiał zająć się tzw. administracją, która zorganizowałaby nowe – wolne – życie, po tym jak Niemcy uciekną. Z pewnością, zapanowanie nad specyficznymi obozowymi warunkami przekraczałoby możliwości amerykańskich wyzwolicieli. Tajna organizacja działała i uratowała wiele jednostek, które musiały przeżyć za wszelką cenę.

Realia obozowe Remarque opisuje oczywiście na przykładzie kilku głównych bohaterów, przenikliwie opisując ich zróżnicowane portrety psychologiczne oraz biografie. Najwięcej uwagi poświęca jednak Friedrichowi Kollerowi, który przez większą część książki chce być nazywany tylko numerem – 509. Przebywa on w obozie 12 lat. Od dawna już jest zrezygnowany i nie widzi szansy na szczęśliwe zakończenie. Jednak pewnego dnia coś sprawia, że budzi się w nim nadzieja. Pojawia się cel, bardzo bliski – zaczyna widzieć sens w fakcie, że ciągle żyje, mimo iż np. waży tylko 35 kg. Swoją postawą zaraża innych bliskich mu więźniów. Wielu z nich będzie miało szansę zobaczyć obóz z drugiej strony drutów.

Jedna z lepszych i mniej znanych powieści Remarque'a. Mająca zupełnie innych charakter i wydźwięk, niż czytane przeze mnie ostatnio pamiętniki Grzesiuka pt.: „Pięć lat kacetu”. Mimo iż fikcyjne, nad wyraz realistyczne studium życia obozowego. Polecam i podpisuję się pod słowami 509: „Pamiętajcie!”.

niedziela, 8 listopada 2020

„Boso, ale w ostrogach” – Stanisław Grzesiuk

 

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Data wydania: 26 kwietnia 2018
ISBN: 9788381232227
Liczba stron: 424

Druga część trylogii Grzesiuka za mną. „Boso, ale w ostrogach” napisana została w drugiej kolejności (po najsłynniejszej „Pięć lat kacetu”) jednak opisuje młodość autora – czyli poprzedza jego obozowe wspomnienia. Chronologicznie powinna zatem otwierać cykl. Tym razem Grzesiuk opowiada o młodzieńczych latach spędzonych w jednej z najbiedniejszych dzielnic przedwojennej stolicy – Czerniakowie, zwanej przez lokalną ludność jako „Dół”. Pisana z perspektywy uczestnika i obserwatora – jednego z ferajny – charakternego i odważnego cwaniaka, kierującego się obowiązującym w środowisku kodeksem honorowym.

Stanisław Grzesiuk w typowy dla siebie sposób – prostym językiem ulicy i gwarą, nie pozbawioną humoru, opisuje przedwojenną codzienność. Niby szare to były czasy, ale jego opowieść charakteryzuje się niesamowitym kolorytem i klimatem. Aż chciałoby się być w centrum tych wydarzeń. Swój „pamiętnik” zaczyna od lat szkolnych, przytaczając niejedną anegdotkę ze szkolnej ławy lub przerwy. Płynnie przechodzi do dorosłości, kiedy to musiał zacząć na siebie zarabiać. Nie omija również czasu wolnego, który chłopcy spędzali nierzadko przy szklaneczce czegoś mocniejszego oraz podczas bitki. Czasem na ulicy, czasem w knajpie a czasem na tańcach – ale zawsze z ferajną, na której można polegać. Kilka rozdziałów poświęconych jest też okresowi drugiej wojny światowej. W tym czasie barwne opisy będą również dotyczyły pracy – tylko tej mniej legalnej i bardziej niebezpiecznej. Jednak nasz bohater z największych tarapatów potrafił wyjść obronną ręką.

Zakończenie książki, poprzez wyjaśnienie przyczyny aresztowania Grzesiuka i umieszczenia go w końcu w obozie koncentracyjnym, płynnie przechodzi do powieści „Pięć lat kacetu”. Ja chyba wolałabym jednak chronologicznie poznawać historię bohatera. Sugeruję więc, by przygodę z Grzesiukiem rozpocząć od książki „Boso, ale w ostrogach”. Tym bardziej, że stylistycznie dużo lepiej jest napisana niż jego debiut. Praktyka zrobiła swoje i tę część czytało mi się już dużo przyjemniej i bardziej płynnie. Autor pozbył się całkowicie chaosu, który odczuwałam często podczas poprzedniej lektury.

Bezsprzecznie polecam – jako oryginalny dokument dawnych czasów, przedstawiający zdarzenia z pierwszej ręki. Ciekawy nie tylko dla mieszkańców stolicy. Z pewnością trafi do miłośników literatury retro oraz fanów drugiej wojny światowej. Dzięki lekkiemu stylowi i autorowi z dystansem, książka nie przytłacza czytelnika, mimo iż opisuje trudne tematy. Pewnie po krótkiej przerwie sięgnę po ostatnią część czerwono-żółto-zielonej serii, którą posiadam. Dodatkowym atutem mojego wydania jest umieszczenie ocenzurowanych wcześniej fragmentów. Czytam więc pełną wersję pamiętników Grzesiuka
 

poniedziałek, 2 listopada 2020

„Powrót do Lwowa” – Maria Nurowska

Cykl: Imię twoje (tom 2)
Wydawnictwo: W.A.B.
Data wydania: 11 października 2010
ISBN: 978-83-7414-886-3
Liczba stron: 272

Jak przeczuwałam, a po przeczytaniu do końca drugiego tomu utwierdziłam się w przekonaniu, wszystkie trzy części cyklu powinny być wydane łącznie – skoro i tak tworzą jedną nierozerwalną całość. W przypadku tych książek, nie można ich czytać wybiórczo, ani nie po kolei – jak czasem jest to możliwe w przypadku serii książkowych. Niestety, ponieważ udało mi się kiedyś kupić na grupie książkowej tylko dwie pierwsze części, na poznanie zakończenia historii Elizabeth będę zmuszona poczekać jeszcze trochę – aż zostanie mi wysłana zakupiona kilka dni temu na aukcji ostatnia część trylogii. Muszę przyznać, że będę czekać z niecierpliwością, bo autorka przerwała akcję w najlepszym momencie. Chyba „uczy” się od scenarzystów seriali, bo nie możemy przecież zakładać pisarskiej złośliwości.

Druga część trylogii, bo słowo tom nie przechodzi mi przez usta ze względu na niewielką objętość książki, przedstawia dalsze losy Elizabeth po jej powrocie do Nowego Jorku. Na szczęście, całe przedsięwzięcie zakończyło się pomyślnie, zarówno dla kobiety jak i jej adoptowanego syna Aleka, który świetnie odnalazł się w nowej ojczyźnie i czuje się jak prawdziwy Amerykanin. Życie głównej bohaterki ponownie nabiera tempa, w miarę rozwoju jej relacji z ukraińskim mecenasem. Nie chcąc zdradzać szczegółów, wspomnę tylko, że tym razem powieść poświęcona jest głównie życiu osobistemu Elizabeth. To jej wewnętrzna, ale i zewnętrzna, przemiana zdominowała fabułę. Będą to piramidalne zmiany.

Ponieważ jednak tytuł sugeruje, że Ukraina nie zeszła tak całkiem na dalszy plan, będzie mieć miejsce powrót Elizabeth do Europy wschodniej. Patrząc jednak z boku – jako obiektywny obserwator – moment wyjazdu do Lwowa wybrała sobie w najmniej odpowiednim, a wręcz absurdalnym momencie – niejasna sytuacja prawna po nielegalnym wyjeździe, na miejscu pomarańczowa rewolucja i kontrowersyjne wybory prezydenckie oraz jej skomplikowany stan. Jednak przyświeca jej cel, który chce zrealizować za wszelką cenę. Udało jej się odnaleźć pewną wskazówkę i intuicja podpowiada jej, że tym razem znajdzie swojego męża. Musi to zrobić, by się z nim pożegnać i spokojnie rozpocząć nowe życie…

„Powrót do Lwowa” pochłonęłam chyba jeszcze szybciej niż pierwszą część serii, co dowodzi, że fabuła potrafi mocno wciągnąć czytelnika. Autorka z każdą chwilą coraz mocniej rozbudza czytelniczą ciekawość. Wartka akcja i mnogość wątków sprawiają, że nawet nie wiadomo kiedy, a już czyta się ostatnią stronę. Jak już wspomniałam, zbędne było tylko rozdzielenie tej historii na trzy oddzielne książki. Ale być może ze względów marketingowych i finansowych było to korzystniejsze dla pisarki… Miłośnicy twórczości Nurowskiej z pewnością wybaczą jej tę małą niewygodę, ponieważ poznanie historii Elizabeth doskonale ją rekompensuje. Oczywiście polecam i... czekam na moją przesyłkę.

niedziela, 1 listopada 2020

„Imię twoje…” – Maria Nurowska

Cykl: Imię twoje (tom 1)
Wydawnictwo: W.A.B.
Data wydania: 6 lipca 2010
ISBN: 978-83-7414-858-0
Liczba stron: 260

Miałam dłuższą przerwę w obcowaniu z prozą Marii Nurowskiej, ponieważ ostatnie dwa egzemplarze z zapasów na mojej półce były częścią trylogii. Na szczęście, kilka dni temu udało mi się kupić ostatnią część cyklu i ze spokojem mogłam w końcu delektować się historią opowiedzianą przez Marię Nurowską. Dla mnie jest to zawsze prawdziwa przyjemność. Treść jej książek jakby sama mimochodem wchodzi do głowy. Nie wiem jak to się dzieje, nie umiem tego wyjaśnić, ale całkowicie znika relacja czytelnik-książka. Po prostu opowieści pochłaniają mnie całkowicie, jakbym była ich częścią.

„Imię twoje…” to część ukraińskiej trylogii, której główną bohaterką jest Amerykanka Elizabeth. Poznajemy ją w momencie kiedy udaje się do Lwowa w celu odnalezienia męża. Podczas zawodowego pobytu na Ukrainie związanego z badaniami naukowymi, tuż przed powrotem do Stanów Zjednoczonych nagle zniknął praktycznie bez śladu. Okazuje się, że jedyna kobieta, która wie cokolwiek na ten temat, została zaaresztowana. Elizabeth postanawia sprawdzić każdy, nawet najbardziej absurdalny trop, by poznać prawdę. Wiadomo – najgorsza prawda jest lepsza od niepewności.

Powieść bardzo przewyższyła moje oczekiwania. Nie spodziewałam się – a może już trochę „zapomniałam” – jakie emocje towarzyszą prozie tej autorki. Historia trzyma w napięciu praktycznie od pierwszej do ostatniej strony, a czytelnik całkowicie zaangażowany jest w osobistą i nierówną walkę głównej bohaterki. Oczywiście, kibicując jej i mając nadzieję, że jej się uda. Fabuła osadzona została około 2000 roku na Ukrainie – jak to często u Nurowskiej bywa, historia odgrywa tutaj zasadniczą rolę. Tę poznaje zarówno czytelnik jak i Elizabeth, która z racji swojego pochodzenia, miała do tej pory dość mętne pojęcie o Europie wschodniej, wrzucając do jednego worka Polskę, Ukrainę, Rosję i inne republiki… – poznaje na własnej skórze i staje się jej częścią. Autorka opisuje nie tyle wiele faktów dotyczących aktualnej sytuacji na Ukrainie, konfliktów ukraińsko-rosyjskich oraz ich związku z Czeczenią, ale i realiów w jakich żyje społeczeństwo, architektury i sztuki (ponieważ ta związana jest bezpośrednio z głównymi bohaterami). To wszystko tworzy bardzo barwne tło dla dość tragicznej historii zaginionego męża.

„Imię twoje…” to przejmująca historia o kobiecej walce, poświęceniu i niezwykłej odwadze – temat niezwykle aktualny w dzisiejszych czasach. Walczy nie tylko Elizabeth. Na kartach książki spotkamy jeszcze kilka innych bardzo silnych indywidualności, których działanie godne jest podziwu. Oczywiście, dla równowagi Nurowska przedstawia też drugą stronę medalu – Elizabeth to w końcu postać kobieca i przechodzi niezwykłą przemianę. Budzą się w niej uczucia, którym niemalże nigdy nie pozwalała dojść do głosu. Jak się można domyślać, za sprawą mężczyzn, którzy stanęli na jej drodze – tych starszych i całkiem jeszcze młodych…

Świetna proza, którą się czyta niemal jednym tchem. Dla miłośników Nurowskiej pozycja obowiązkowa. Z wielką chęcią sięgnę po kolejne części trylogii, tym bardziej, że zakończenie pierwszej części jest otwarte i pozostawia wiele niewiadomych.

czwartek, 29 października 2020

„Księżyc nad Bretanią” – Nina George

Wydawnictwo: Otwarte
Tytuł oryginału: Die Mondspielerin
Data wydania: 15 kwietnia 2015
ISBN: 9788375153392
Liczba stron: 320

Książka-niespodzianka ponownie pożyczona mi przez przyjaciółkę. I muszę przyznać, że po przeczytaniu opisu z okładki lekko się przeraziłam. Typowo babska opowiastka, dość pretensjonalna historyjka – jak ja dam radę ją przeczytać? Tymczasem, ponownie spotkało mnie miłe zaskoczenie i to już po pierwszym rozdziale. Przyciągnął, zaciekawił i sprawił, że ciężko mi było odłożyć książkę na dłużej…

Powieść nietypowa jak jej bohaterka – 60-letnia Niemka Marianne, która postanawia odebrać sobie życie skacząc do Sekwany. Miasto miłości podziałało na nią zupełnie inaczej niż na większość odwiedzających. Podróż z mężem do stolicy Francji była jednak kroplą, która przelała czarę. Dopiero wtedy uświadomiła sobie, że jej życie jest tak jałowe i puste, że nie ma sensu go przeciągać. Nie wahała się, skoczyła. Została jednak uratowana przez przypadkowego mężczyznę, co wzbudziło w niej jedynie ogromną złość. To zdarzenie nie obudziło w niej chęci do życia, jak pewnie niektórzy mogliby przypuszczać. Stało się to dopiero, gdy w szpitalu spostrzegła mały widoczek namalowany na kafelku, przedstawiający port i łódź o nazwie „Mariann”. Za wszelką cenę postanowiła dotrzeć do wioski rybackiej – to był impuls, to był jej cel, to była pierwsza decyzja – jej decyzja, którą podjęła samodzielnie – jej własny wybór – jej „zachcianka”. Chociaż to określenie ma wydźwięk lekko pejoratywny – jej „CHCENIE” – jej pragnienie. Nie przypuszczała, że gdy posłucha wewnętrznego głosu, zajdą w jej życiu tak wielkie zmiany…

Jest to wyjątkowo klimatyczna powieść ukazująca nie tylko niezwykle urokliwą miejscowość na wybrzeżu Bretanii, ale i niesamowitą społeczność lokalną, która żyje w Kerdruc niczym jedna wielka rodzina. Bohaterowie pasują do siebie jak kawałki wielkiej układanki, chociaż może pachwork byłby tu lepszym określeniem – tak bardzo oryginalne i niepowtarzalne są to osobowości. Jedynie jedno można zarzucić autorce, że za bardzo wyidealizowała tę grupę powodując, że wydaje się ona niezbyt realna i prawdziwa – niczym w bajce lub baśni… W tej błogiej scenerii, w otoczeniu pozytywnych i dobrych dusz Marianne, przechodząc ogromną metamorfozę wewnętrzną i zewnętrzną, odnajduje samą siebie i swoje miejsce na ziemi. Przyglądanie się temu procesowi było niezwykłym i emocjonującym doświadczeniem, które budziło całą gamę pozytywnych uczuć.

Fenomenalna książka, wyjątkowo ciepła i inspirująca, której nie ma się ochoty kończyć czytać. Można by powiedzieć, że autorka chciała przekazać w niej dość oczywiste, by nie powiedzieć banalne oczywistości, jednak chyba każdy potrzebuje czasem usłyszeć (lub przeczytać) trochę motywujących „sloganów”, które pozytywnie go nastawią. Takich, które w natłoku codzienności gdzieś uleciały, mimo iż każdy zdaje sobie z nich świetnie sprawę. Marianne, po blisko 40-tu nijakich latach u boku Lothara, odważyła się w końcu podążyć za własnymi marzeniami. Najpierw pozwoliła sobie pomyśleć w końcu o sobie i własnych potrzebach. Okazuje się, że na to nigdy nie jest za późno – wystarczy tylko chcieć i zrobić ten pierwszy krok. Może jednak niekoniecznie tak dramatyczny jak bohaterka książki – w dół rzeki. Ważne, by był on przełomowy dla nas. 

Polecam – jednak głównie kobietom, bo mimo wszystko jest to jednak „babska” literatura, ale jakże wyborna. Ożywcza historia pełna dowcipnych złotych myśli napisana w lekkim i przyjemnym stylu – relaks dla duszy. Do tego ta wszechogarniająca francuska atmosfera. Książka trafia na listę moich "naj", dlatego maksymalna ocena 10 *.

niedziela, 25 października 2020

„Bez wyjścia” – Charles Dickens, Walkie Collins

Wydawnictwo: Wydawnictwo MG
Tytuł oryginału: No Thoroughfare
Data wydania: 14 sierpnia 2019
ISBN: 9788377795408
Liczba stron: 160

Bardzo cenię sobie twórczość Dickensa i chętnie sięgam po jego powieści. Dramat w czterech aktach pt.: „Bez wyjścia” zaintrygował mnie z dwóch powodów. Pierwszy to taki, że jest to zdecydowanie jeden z mniej znanych jego utworów – nigdy o nim wcześniej nie słyszałam. Poza tym – nietypowo – napisany jest przez dwójkę przyjaciół. Swoją drogą, ciekawi mnie w jaki sposób powstawała ta książka i jak podzielili się oni pracą nad tworzeniem tekstu.

Historia przedstawiona przez Dickensa i Collinsa ma początek w 1835 roku, kiedy tajemnicza kobieta próbuje uzyskać od pracownicy przytułku dla dzieci informację o pewnym chłopcu. W zasadzie nie oczekuje zbyt wiele – chce tylko dowiedzieć się, jakie imię nadano oddanemu przez nią dziecku. Gdy pozyskuje tę wiedzę znika na wiele lat. Ponownie słyszymy o niej z ust młodego mężczyzny, który wskazując na portret kobiety, wspomina pośmiertnie swoją ukochaną matkę. Krótko po tym zdarzeniu okazuje się jednak, że pracownica przytułku, podając imię i nazwisko niemowlaka nieświadomie popełniła błąd…

W tym momencie rozpoczyna się cała dość zawiła historia, która z każdą chwilą wydaje się komplikować coraz bardziej. W miarę odkrywania coraz to nowych kart, napięcie potęguje się, budząc coraz większe zaciekawienie czytelników. Liczne zwroty akcji powodują, że akcja staje się coraz bardziej dynamiczna. Finał opowieści, jak przystało na mistrza pióra, zaskakuje, ale i przynosi ulgę po poprzedzających go napięciach.

„Bez wyjścia” to opowieść z jednej strony o prawdziwej przyjaźni i miłości, z drugiej o mniej chlubnych uczuciach, takich jak chciwość, zdrada i podłość. Jak przystało na powieść XIX-wieczną można się domyślić, że bohaterowie są tu albo czarni albo biali i stoją dokładnie po dwóch stronach barykady – tacy niedzisiejsi i raczej mało zaskakujący. Cóż, taki urok klasycznego utworu. Osobiście, nie bardzo mi to przeszkadzało, chociaż wyobrażam sobie, że pewnych czytelników może drażnić ta jednoznaczność. „Zadośćuczynieniem” może być w pewnym sensie oddanie charakteru epoki, w jakiej umiejscowiono całą historię. Ciekawie jest, chociaż na jeden dzień (gdyż tyle zajęło mi czytanie), przenieść się w zupełnie inne czasy. Gdy dodamy do tego literacki styl typowy dla Dickensa, czytelnik – szczególnie ceniący sobie klasykę – powinien być kontent. Zagadkowa i trzymająca w napięciu historia z zupełnie innych czasów, budząca całą gamę uczuć, z zaskakującym zakończeniem. Polecam! Coś zupełnie innego!


sobota, 24 października 2020

„Władca liczb” – Marek Krajewski

Cykl: Edward Popielski (tom 6)
Wydawnictwo: Znak
Data wydania: 8 września 2014
ISBN: 9788324032181
Liczba stron: 312

Od kryminału retro zaczęła się moja przygoda z kryminałem ogólnie i mimo wcześniejszych „uprzedzeń” potrafię szczerze rozkoszować się lekturą tego gatunku. Tym razem jednak nie było tak porywająco jak do tej pory. Być może upłynęło za mało czasu od poprzedniej powieści cyklu o Edwardzie Popielskim. Może, najzwyczajniej, nie zdążyłam się stęsknić za tym bohaterem i jego przygodami. Było poprawnie, ale nie pochłonęłam tej książki tak jak wcześniejszych autorstwa Marka Krajewskiego, a to już coś znaczy…

Bardzo ciekawym zabiegiem, jaki zastosował autor we „Władcy liczb”, było przedstawienie fabuły na trzech płaszczyznach czasowych – mianowicie, w 1956, 1975 oraz całkiem współcześnie czyli w 2013 roku. Dodatkowo, Edward Popielski z przeszłości prowadzi ze swoim synem nietypowy dialog. Ojciec zostawił Wacławowi Remusowi pamiętniki, w których opisał jedno ze swoich ostatnich (niestety niedokończone) śledztwo. Syn, by wypełnić ostatnią wolę ojca oraz by ten, chociaż po śmierci mógł zaznać spokoju, postanowił zrobić wszystko, by rozwiązać zagadki z przeszłości. Zagadki, które pozwolą odkryć tożsamość władcy liczb…

W 1956 roku Edward Popielski, pracujący już jako prywatny detektyw, otrzymał zlecenie od dość ekscentrycznego hrabiego. Zadanie polegało na tym, by udowodnić, że jego brat – matematyk, jest osobą szaloną i nie zasługuje na swoją część spadku. Pozornie dość proste zadanie staje się obsesją Popielskiego. Wątek matematyczny ciekawi detektywa bardziej, niż mógłby przypuszczać… Racjonalizm nie pozwala jednak Popielskiemu na wiarę w matematycznego demona, który doprowadził do samobójstwa trzy przypadkowe osoby. Zaczyna on swoje typowe i wnikliwe śledztwo. Jak już niestety wiemy, nie wystarczy mu czasu, ale czy syn udowodni, że jest w stanie pójść w ślady ojca? Ba, nawet prześcignąć go?

Powieść – jedna z dłuższych z tego cyklu – wyróżnia się licznymi wątkami, które się uzupełniają i tworzą tło do historii głównej. Motywy matematyczne i filozoficzne przedstawiono jednakowoż bardzo przystępnie. W pamięci utkwiły mi jednak dość brutalne opisy tortur – chyba zbyt mocne jak na ten rodzaj literatury i szczerze – nie przypominam sobie aż tak dosadnych akcentów u Marka Krajewskiego. Dreszcze obrzydzenia połączone ze złością pojawiały się nie raz. Cała powieść utrzymana oczywiście w typowym dla autora mrocznym klimacie retro, który bardzo sugestywnie oddały wierne opisy realiów lat 50-tych.

Wielkim atutem „Władcy liczb” jest odkrycie w końcu tajemnicy narodzin syna Popielskiego. Wiadomość o istnieniu syna wydawała się w pierwszej chwili błędem autora – jakąś nieścisłością w najlepszym wypadku. Tak – cierpliwy czytelnik, który dotrwa do końca, powinien zaspokoić swoją ciekawość w tej kwestii. Myślę, że nie zdradziłam w tym miejscu zbyt wiele. Moim celem było jedynie zachęcenie do sięgnięcia po tę szóstą część cyklu. Mimo, że akcja była nieco „rozwleczona” i trochę się ciągnęła, to sama intryga była zajmująca i oczywiście warto przeczytać tę nietypową część cyklu. Była to już ostatnia książką Marka Krajewskiego w moich „zapasach”. Z wielką radością poczynię – za jakiś czas – kolejne zakupy.

niedziela, 18 października 2020

„Własny pokój” – Virginia Woolf, Sylwia Chutnik, Karolina Sulej

Wydawnictwo: OsnoVa
Tytuł oryginału: A Room of One's Own
Data wydania: 8 marca 2019
ISBN: 9788366275010
Liczba stron: 252

Postać Virginii Woolf ciekawiła mnie od dawna i miałam ochotę przeczytać jakąś jej powieść, by przekonać się, czy jej twórczość trafi do mnie. Nie zależało mi jednak jakoś szczególnie, by poznać jej traktaty feministyczno-filozoficzno-światopoglądowe. Z pewnością nie chciałam od nich zaczynać. Jednak książkę tę dostałam od przyjaciółki – postawiła mnie zatem przed faktem dokonanym. Spróbowałam, przeczytałam, czy mnie jednak czarowała?

Na początek muszę stwierdzić, że współczesne autorki wymienione na okładce w towarzystwie Virginii Woolf, czyli Sylwia Chutnik i Karolina Sulej zastosowały sprytny chwyt marketingowy. Książka bowiem – nomen omen bardzo ładnie wydana – w połowie to rozmowy przeprowadzone przez powyżej wspomniane panie z innymi silnymi kobiecymi osobowościami. Nie wiem czy należy je wszystkie określić mianem feministek – lub nawet wojujących feministek – czy same tak się postrzegają lub czy też lubią, gdy tak się je nazywa. Jednak, bez wątpienia są to silne kobiety, które stawiają na swój rozwój i niejednokrotnie musiały mocno walczyć o swoją pozycję w tzw. męskim świecie.

Autorki postawiły na rozmowy inspirowane dziełem Virginii Woolf, będące poniekąd wprowadzeniem do oryginalnego „Własnego pokoju”. Na temat kobiecości, stawania się kobietą, dążeniu własną ścieżką i odnajdowaniu siebie oraz swojego miejsca Chutnik i Sulej rozmawiały z piosenkarką – Edytą Bartosiewicz, pisarką – Joanna Bator, aktorką – Magdaleną Cielecką, artystką – Katarzyną Kozyrą, podróżniczką i dziennikarką – Martyną Wojciechowską oraz z psycholożką i terapeutką Ewą Woydyłło. Bezwzględnie, tą ostatnią uznaję za najciekawszą – zarówno patrząc przez pryzmat rozmowy, jak i życia tej pani. Myślę, że poznanie tej osobowości było najbardziej wartościowym elementem tejże książki.

Odnosząc się krótko do rozmów kobiet z kobietami o kobiecości, to były one raczej dość przewidywalne, szczególnie jeśli słyszało się w telewizji jakieś wywiady ze wspomnianymi paniami  lub czytało się w prasie kobiecej artykuły o nich. Można powiedzieć, że rozmowy to właściwie takie „przyspieszone” biografie kobiet. Czy mogą być inspirujące? Pewnie dla niektórych czytelniczek tak. Ja je po prostu przeczytałam. Wyjątkiem jest pani doktor Woydyłło, której historia i osiągnięcia robią wielkie wrażenie.

Jeśli zaś chodzi o sam „Własny pokój” autorstwa Virginii Woolf. Z pewnością, we współczesnych jej czasach, jej esej mógł uchodzić za nowatorski a nawet kontrowersyjny. Dla kobiet były to dość ciężkie czasy, które nakładały na piękną i „słabszą” płeć całą masę ograniczeń. Kolokwialnie mówiąc, na każdym kroku było im pod górkę, a przebić się w takich okolicznościach było niemałym wyzwaniem, na które decydowały się jednostki. Czy jednak i dziś może kogoś porwać ten „manifest” na temat walki o własną pozycję i miejsce? Być może... może, może.  Dla mnie były to jednak dość oczywiste, by nie powiedzieć banalne, stwierdzenia.

Jednak to, co uważam za wielki plus powyższej publikacji to styl Woolf, który mnie oczarował. Lekkie pióro, trafne spostrzeżenia i dowcipne uwagi sprawiły, że czyta się jej prozę z wielką przyjemnością. Kunszt literacki, który mocno doceniam, sprawił, że z ogromną ochotą sięgnę po jakąś powieść Virginii Woolf, by przekonać się jaką jest pisarką.

czwartek, 15 października 2020

„Kwiecień w Paryżu” - Michael Wallner

Wydawnictwo: Albatros
Tytuł oryginału: April in Paris
Data wydania: 13 sierpnia 2007
ISBN: 9788373595514
Liczba stron: 240


„Kwiecień w Paryżu” to kolejny trafiony prezent od przyjaciółki, którego pewnie sama bym nigdy nigdzie nie wynalazła. Kolejna niespodzianka, która trafiła w mój gust i to nie tylko ze względu na Paryż. Mimo, iż opis książki podkreśla jej podobieństwo do „Casablanki” i „Angielskiego pacjenta” mi powieść Wallnera bardziej przypomina prozę Remarque'a. Również określenie „romans wojenny”, przypisywane tej książce, przywodzi mi na myśl typowo „babską literaturę”, a nigdy bym tej książki w ten sposób nie określiła.

Głównym bohaterem książki jest młody, niemiecki oficer pełniący w wojsku rolę tłumacza, który zostaje przeniesiony w 1943 roku do okupowanego Paryża. Jego zadanie będzie odtąd polegać na tłumaczeniu podczas gestapowskich przesłuchań głównie członków ruchu oporu. Wrażliwy Michael znajduje niezbyt rozsądny sposób, by odciąć się – chociaż złudnie – od wojennej rzeczywistości: mimo, iż jest to surowo zabronione, w cywilnym ubraniu wymyka się wieczorami i spaceruje po mieście, udając francuskiego studenta. Jeden spacer całkowicie zmieni jego życie – bez opamiętania zakocha się w pięknej Chantal. Niebezpieczny romans stanie się dla obojga czymś dużo więcej, niż rozrywką podczas wojny. Czy jednak miłość między niemieckim oficerem a bojowniczką ruchu oporu ma szansę na szczęśliwe zakończenie?

Jak wspomniałam, wątek miłosny leży u podstaw całej fabuły, jednak na pierwszy plan wysuwa się zdecydowanie postać głównego bohatera – Michaela Rotha, który nie może się odnaleźć w absurdach i okrucieństwie II Wojny Światowej. Głównie z tego powodu „Kwiecień w Paryżu” przypomina mi raczej klimatem antywojenne powieści Remarque'a, które bardzo często opisywały dramat młodych chłopców uwikłanych w spełnianie obowiązku wobec ojczyzny i słuchanie własnego sumienia. Wewnętrzne rozdarcie nie jest obce również bohaterowi powieści Wallanera.

Książka zaciekawiła mnie również z tego powodu, iż napisana została przez mężczyznę. Do tej pory tak się składało, że większość powieści opisujących drugą wojnę światową (poza wspominanym już wcześniej Remarque), które czytałam, napisanych było przez kobiety. Męskie ujęcie tej trudnej problematyki było intrygujące. Austriacki pisarz, który na co dzień mieszka w Berlinie, wydaje się bardzo szybko przechodzić od intensywnego lecz krótkiego romansu, do typowo wojennej rzeczywistości nie pozbawionej okrucieństwa i brutalności. Obawiam się, że czytelniczki nastawione na opowieść miłosną mogą czuć się trochę rozczarowane.

W zasadzie mam tylko jedno zastrzeżenie do autora. Otóż, z niezrozumiałych względów liczne dialogi w języku francuskim nie zostały przetłumaczone. Wprawdzie można domyślić się w większości przypadków ich treści z kontekstu, jednak uważam, że język ten nie jest tak bardzo powszechny jak np. język angielski, by pominąć tłumaczenie. Ociera się to trochę o brak szacunku do czytelnika…

Pomijając ten niewielki minus powieść „Kwiecień w Paryżu” oceniam bardzo pozytywnie. Klimat wojenny oddany został bardzo sugestywnie. Emocjonująca relacja między głównymi bohaterami przejmuje nie tylko czytelnika, ale i ma wpływ na całą fabułę. Refleksyjna opowieść, która powoduje chwilę zadumy...

środa, 14 października 2020

„Tajemnica Gaudiego” - Esteban Martin, Andreu Carranza

Wydawnictwo: Muza
Data wydania: 29 kwietnia 2009
ISBN: 9788374955263
Liczba stron: 392

Zazwyczaj nie lubię pożyczać książek i raczej się nie zdarza, bym poprosiła znajomych o pożyczenie książki. Chyba, że na jakiejś lekturze mocno mi zależy, a nie można jej nigdzie kupić. Wtedy nawet pożyczam książkę z biblioteki. No tak po prostu mam. Natomiast „Tajemnica Gaudiego” została mi pożyczona przez przyjaciółkę – dosłownie włożona w moje ręce z tekstem „Masz. Teraz Ty przeczytaj, potem ja. Słyszałam, że fajna”. Trochę zwlekałam zanim po nią sięgnęłam, gdyż permanentnie czeka u mnie kolejka książek do przeczytania, ale 3 dni temu zabrałam się za „tajemniczą” książkę. Już po pierwszym rozdziale byłam miło zaskoczona.

„Tajemnica Gaudiego” to powieść sensacyjna, zainspirowana postacią i twórczością hiszpańskiego architekta Gaudiego. Wokół jego tajemnicy została zbudowana cała fabuła. A ta toczy się przede wszystkim we współczesnej Barcelonie, pomiędzy licznymi budowlami stworzonymi przez mistrza. Młoda kobieta o imieniu Maria dostaje od swojego chorego na alzheimera dziadka, tuż przed jego śmiercią, nietypowe zadanie. Zważając na nietypowy stan swojego opiekuna, podchodzi do jego opowieści dość sceptycznie, nie wierząc w jej prawdziwość. To, czego oczekuje od wnuczki wydaje się mistyczne, baśniowe i jak ze świata znajdującego się na kartach książki. Maria ma bowiem rozwiązać liczne zagadki, których rozwiązanie doprowadzi ją na końcu do odkrycia tajemnicy proroctwa sprzed tysiącleci. Dlaczego ona? Bo jest wybraną, bo jest wnuczką jednego z Rycerzy Moira…

Odkrywanie dosłownie kolejnych elementów całej układanki wraz z główną bohaterką jest niezwykle pasjonujące. Książka zaciekawiła mnie już po pierwszym rozdziale i obudziła ciekawość na więcej. Trzymała w napięciu, zaskakiwała, przyprawiała o szybsze bicie serca. Dynamiczna i wielowątkowa akcja powodowała, że nie sposób było rozstać się z lekturą na dłużej. Przy całej swej nieprawdopodobnej historii, wydawała się mimo wszystko bardzo realistyczna. Tak, jakby przedstawione wydarzenia rzeczywiście miały miejsce... Z drugiej strony, powieść jest niezwykle inspirująca i sprawia, że pojawia się ogromna chęć na dogłębniejsze poznanie dzieł Gaudiego podczas zwiedzania Barcelony. Myślę, że po lekturze „Tajemnicy Gaudiego” już żadna wizyta w stolicy Katalonii nie będzie taka sama.

Jedyne moje zastrzeżenie do tej książki polega na tym, iż pomysł na całą historię wydaje się być mocno zainspirowany twórczością Dana Browna i jego religijno-historycznymi śledztwami. Tu również pojawia się tematyka chrześcijańska, religijna, sekty, walka dobra ze złem, zagadka, śledztwo i w końcu ta wybrana, która ma decydować o najważniejszym. Gdyby pomysł Martona i Carranza był nowatorski, dałabym tej książce „maksa”. Zresztą i wyjątkowy obraz tajemniczej Barcelony, który odmalowali na kartach książki autorzy wydaje się być niczym z kultowych powieści Zafona… Jeśli jednak komuś te elementy nie przeszkadzają, będzie mieć prawdziwą ucztę intelektualną podczas lektury „Tajemnicy Gaudiego”. Ja, pod koniec lektury, prawie zapomniałam, że Maria ma twarz Audrey Tautou. Na szczęście!

niedziela, 11 października 2020

"Czeski Raj” - Jaroslav Rudiš

Wydawnictwo: Książkowe Klimaty
Tytuł oryginału: Český ráj
Data wydania: 18 marca 2020
ISBN: 9788366505063
Liczba stron: 202

To trzecia książka czeskiego prozaika, którą miałam przyjemność przeczytać. Tym samym potwierdził on swoją pozycję na moich „półkach” i awansował na listę moich ulubionych autorów, których kolejne propozycje „biorę w ciemno”. Podobnie rozbawił mnie ostatnio tylko Witkowski swoim „Drwalem”! Ponownie zaśmiewałam się na głos podczas lektury. Świetna odmiana – szczególnie po bardziej wymagającej tematyce „obozowej”.

Książkę „Czeski Raj” porównałabym do dwóch filmów – komedii politycznej Michała Bajona pt.: „Sauna” oraz do filmu Marka Koterskiego „Baby są jakieś inne”. Poprzez kompilacje obu powyższych, czytelnik otrzymał „gorące Czechów rozmowy o wszystkim”. Gorące, gdyż cała akcja rozgrywa się w jednym miejscu – miejscowej saunie znanej od lat tylko pewnej grupce zaprzyjaźnionych mężczyzn, którzy traktują ją jak drugi dom. Chociaż w sumie nie wiem, czy określenie „pierwszy dom” nie byłoby w ich przypadku bardziej trafnym. A kto się w niej spotyka? Ten, który jest na emeryturze; ten który jeździ taksówką; ten, który sprzedaje ubezpieczenia; ten, który rozwozi psią karmę; ten, który był mistrzem tenisa; ten, który jest lekarzem kobiecym; ten, który jest najmłodszy; ten, który rzyga danymi z biura; ten, który jest strażakiem; ten, który nie widzi oraz kilku odwiedzających stałą ekipę i zaglądających do sauny sporadycznie, jak np. ten, który buduje magazyny w Holandii.

Mieszanka wybuchowa – w sam raz, by co chwilę wybuchać śmiechem. Panowie (niezłe plotkary!) rozmawiają o wszystkim. O tym co przeżywali w młodości – są więc wspominki, o tym co dręczy ich obecnie, o tym czego się obawiają w przyszłości. Nietrudno się domyślić, że niejednokrotnie ich konwersacje prędzej czy później schodzą na tematy kobiece. „Bo jak żyć bez bab” – co jak co, ale wartość swoich „komendantek” znają. Rozmowy, mimo iż czasem na bardzo poważne tematy, nie pozbawione są humoru – wszystko jednak w bardzo wyważonych proporcjach.

Polecam tę książkę nie tylko miłośnikom czeskiej literatury, którzy uwielbiają ten typowy i niepowtarzalny klimat. To dobry wybór, dla odmiany wśród bardziej ambitnych i wyczerpujących książek. Rudis zapewnia czytelnikowi odskocznię, serwując lekką, przyjemną i dowcipną, ale i niezwykle prawdziwą i realistyczną opowieść z serii „prawdziwe Czechów rozmowy przy pilznerze”. Ta książka to w pewnym sensie lustro, w którym niejeden może się przejrzeć. Genialne, gdyż w prostocie tkwi siła.

sobota, 10 października 2020

„Pięć lat kacetu” - Stanisław Grzesiuk

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Data wydania: 18 stycznia 2018
ISBN: 9788381231060
Liczba stron: 616

Mało kto nie słyszał o książce „Pięć lat kacetu” i jej autorze. Można by powiedzieć, że jest to postać i lektura kultowa. Z niewyjaśnionych jednak względów odkładałam sięgnięcie po nią dość długo. Może z obawy przed wymagającą i przytłaczającą tematyką. Ta bez wątpienia do przyjemnych nie należy, jednak Grzesiuk w zaskakująco lekki sposób opisuje obozową rzeczywistość i w pewien sposób ją „odczarowuje”. Powoduje to, że lekturze nie jeden raz towarzyszył cichy śmiech.

„Pięć lat lacetu” to wspomnienia Grzesiuka z jego pobytów w obozach koncentracyjnych w Dachau, Mauthausen oraz Gusen, gdzie przebywał nieprzerwanie od 4 kwietnia 1940 do 5 maja 1945 roku. Pisane są w pierwsze osobie, w taki sposób jakby opowiadał je dobrym kumplom. Daleko im więc stylistycznie do literatury pięknej, jednak ma to w pewnym sensie swój urok, trzeba się tylko do tego typu narracji przyzwyczaić. Grzesiuk stara się przedstawić konkretne fakty z obozowego życia, ubarwiając je czasem na potrzeby swoich „słuchaczy”, jednak ocenę pozostawia odbiorcom, w pewien sposób dystansując się do swoich przeżyć.

Jeśli chodzi o tematykę, skupia się głównie na tym, co było najistotniejsze dla więźniów obozów koncentracyjnych czyli na zdobywaniu pożywienia, bo to pozwalało przeżyć. Na karach nakładanych na więźniów i unikaniu bicia, bo te niejednokrotnie powodowały przedwczesną i niespodziewaną śmierć. Oraz na pracy, bo ta była podstawowym obowiązkiem więźnia jednak bardzo często powodowała zgony. Ważne było zatem, by w umiejętny sposób jej unikać. Poza tymi trzema głównymi aspektami Grzesiuk opisuje również osoby, z którymi miał styczność podczas swojej odsiadki – zarówno te pozytywne jak i mniej chwalebne przypadki. A to dotyczyło zarówno obozowych zwierzchników jak i „towarzyszy” niedoli.

Nie ma wątpliwości, że to lektura godna polecenia, którą należy przeczytać, gdyż posiada nieocenioną wartość historyczną, bo jest to relacja naocznego świadka. Do tego tak kontrowersyjna, że jeden z więźniów wytoczył Grzesiukowi proces o zniesławienie. I chociaż uważam, iż stylistycznie dobrze byłoby opracować trochę te pamiętniki, bo niejednokrotnie czytamy dosłownie identyczne fragmenty, co może trochę irytować (szczególnie czytelników na co dzień obcujących z literaturą). Jednak absolutnie nie żałuję, iż w końcu zdecydowałam się przeczytać „Pięć lat kacetu”, gdyż to książka niepowtarzalna i na długo zapadająca w pamięć. W końcu to opowieści charakternego cwaniaczka z warszawskiego Czerniakowa, który nawet w tak potwornym miejscu jak obóz koncentracyjny, zawsze kierował się osobistym kodeksem honorowym, a wrodzony spryt pozwolił nie tylko jemu, ale i wielu innym ludziom dotrwać do momentu oswobodzenia przez armię amerykańską. Jego obozowe „przygody” – bo tak należy chyba określić te zdarzenia – bywały czasami wręcz nieprawdopodobne i za każdym razem powodowały coraz większe zdziwienie. Trzeba było mieć tupet!

Wydanie które czytałam (z 2018 roku) posiada zaznaczone pogrubionym drukiem fragmenty wcześniej ocenzurowane przed publikacją. Niewątpliwie wzbogaca to lekturę. Tekst na kilku stronach jest również przez środek przekreślony, bo ugoda po wspomnianym wyżej procesie wymagała m.in. usunięcia ich z wydawanych później książek. Zdradzę „tajemnicę”, że można to prawie bez problemów przeczytać mimo tego przekreślenia. No to do lektury. Przede mną jeszcze dwie części grzesiukowych opowieści czyli „Boso ale w ostrogach” oraz „Na marginesie życia” – sięgnę po nie z wielką przyjemnością.


sobota, 3 października 2020

„Lekarstwo dla duszy” – Justyna Kopińska

Wydawnictwo: Świat Książki
Data wydania:  26 lutego 2020
ISBN: 9788381393867
Liczba stron: 272

Nie jestem wielką fanką reportaży i felietonów. Sięgam po nie od czasu do czasu w ramach odmiany – dla urozmaicenia – gdyż staram się czytać na zmianę różne gatunki lub chociaż zmieniać tematykę wybieranych powieści. Literaturę faktu przeważnie dostaję od przyjaciółki, która w niej gustuje. „Lekarstwo dla duszy” to drugi zbiór autorki, który przeczytałam po „Polska odwraca oczy”.

Teksty zawarte w tej książce były już wcześniej publikowane na łamach kilku gazet, z którymi współpracowała Kopińska. Muszę też dodać, że nadzwyczaj często cytowane są w nich spore fragmenty, które znajdowały się w zbiorze „Polska odwraca oczy”. Niektóre nawet wielokrotnie – tak jakby dla odświeżenia lub jako „zapchajdziura”? No niestety, właśnie takie dobitne i mało eleganckie określenie pasuje mi tu najbardziej.

Na nocie okładkowej przeczytamy, że tym co ma spajać wszystkie zawarte w książce felietony jest „dobro”. Szczerze, wg mnie wcale ten „wspólny mianownik” nie jest dostrzegany od razu. Raczej tematycznie panuje tu dość duży misz-masz. Autorka pisze o nienawiści, życzliwości, agresji, zaufaniu, bliskości itd. O wszystkim i o niczym? Jej teksty często poparte są anegdotkami i sytuacjami „z życia wziętymi”, które się jej przydarzyły, co było chyba najciekawszym elementem książki.

Idea jaka towarzyszy Kopińskiej jest oczywiście bardzo szlachetna i godna naśladowania, gdyż chce ona „dać głos tym, którzy go nie mają”. Chce głośno mówić o pokrzywdzonych, którzy sami nie są w stanie się bronić – np. o dzieciach z domów dziecka czy osobach starszych. To oczywiście postawa, z której warto brać przykład. Jednak jeśli chodzi o książkę, prawie to wszystko czytałam już w „Polska odwraca oczy”. Zresztą uważam, że tamten zbiór był bardziej spójny i określony, a na pewno bardziej zapada w pamięć, czyli osiągnięto zamierzony cel. W tym przypadku niestety jedyne co dobrze pamiętam to „powtórki”.

Może jako cotygodniowe teksty we wspomnianych wyżej czasopismach, dla urozmaicenia codziennej prasówki, sprawdzają się te felietony. Może, jeśli ktoś by czytał po jednym reportażu z książki co jakiś czas, też byłoby do przełknięcia. Jednak, gdy ja sięgam po książkę, nie nawykłam dzielić jej na kawałki, tylko czytam od początku do końca. W tym wypadku „odczytane” – „zapomniane” – odłożone na półkę. Ale za to z wielką chęcią sięgnę po kolejną książkę, która będzie już całkowicie moim wyborem.


środa, 30 września 2020

„Operacja aksamit” – Krzysztof Koziołek

Wydawnictwo: Manufaktura Tekstów
data wydania: październik 2016
ISBN: 9788394485481
liczba stron: 246

Ależ ja lubię tego Sokoła i jego mrożące krew w żyłach przygody! A już w duecie z jego partnerką Sarą Bednarz wręcz uwielbiam (wychodzi na to, że każdej kobiece potrzeba troszkę romantyzmu – nawet jeśli tylko na kartach literatury). To co, że autor stworzył tę postać niczym super bohatera, który dzięki swojej niebywałej inteligencji, sprytowi, urokowi i szczęściu zawsze – nawet z największych – tarapatów wychodzi obronną ręką. Jeśli mam wybierać między nim a Bondem (z nomen omen tandetnych amerykańskich filmów) to zawszę wybiorę nasz rodzimy, słowiański „egzemplarz”. Budzi we mnie tylko i wyłącznie pozytywne uczucia oraz sprawia, że mam ochotę na kolejne spotkanie.

Drugim powodem, dla którego bardzo lubię czytać książki Krzysztofa Koziołka, jest fabuła – przeważnie oparta na rzeczywistych wydarzeniach – często politycznych – jednak uzupełniona bardzo przenikliwym i oryginalnym „wyjaśnieniem” zagadnienia, które, jak powtarza autor, jest fikcją, ale w każdej chwili może się wydarzyć. W przypadku „Operacji aksamit” inspiracją do napisania książki były wydarzenia polityczne, które miały miejsce przed poprzednimi wyborami – czyli niechlubne podsłuchy w znanej warszawskiej restauracji, sprawa Trybunału Konstytucyjnego oraz nagłe zniknięcie jednego z najbogatszych Polaków.

Wspomniane wydarzenia przeciętny Kowalski raczej kojarzy – przynajmniej z grubsza – nie będę więc opowiadać całej historii. Jak można się domyślić, będzie to niemała afera, po ujawnieniu której można wiele stracić. Zysk jednak dla najbardziej zainteresowanych jest tak niewyobrażalnie ogromny, że zrobią wszystko, by im się udało. Jedna (lub kilka) śmierć więcej, nie gra najmniejszej roli. Oczywiście, tak szlachetna i prawa postać jak Andrzej Sokół zrobi wszystko, by prawda wyszła na jaw. Nic dziwnego, że jego życie ponownie będzie wisiało na włosku…

Książka trzyma w napięciu dzięki dynamicznej i wartkiej akcji, mimo iż sporo wątków jest dość przewidywalnych i częściowo znanych chociażby z pierwszych stron gazet. Jednak i tak z wielką chęcią czekałam na rozwój wypadków i finał. Napięcie regularnie rozładowywały elementy humorystyczne, które są niemalże znakiem firmowym Krzysztofa Koziołka, który w dowcipny i zawoalowany sposób nazywa rzeczy wszystkim powszechnie znane. Nie sposób się więc nie uśmiechnąć, gdy słyszy się o restauracji „Kania i bracia” czy też „esesmańskim wnuku”, który prowadzi wideokonferencję z „osobą której płeć trudno było określić na pierwszy rzut oka” – jednak nikt tak nie podkreśla wagi „Realpolitik i, że porządek musi być”. Takich perełek jest całe mnóstwo, co tylko potwierdza inteligencję i dowcip autora, za które bardzo go cenię.

Dla mnie ponownie świetna rozrywka, która niestety szybko się skończyła, gdyż książka ma zaledwie 240 stron. Pewnie nie każdemu przypadnie do gustu, jednak w mój trafia bez pudła, więc polecam!

niedziela, 27 września 2020

„Nadzieja” – Hanna Krall, Paweł Piotr Reszka, Katarzyna Boni, Magdalena Parys, Ignacy Karpowicz, Ilona Wiśniewska, Sylwia Chutnik, Paweł Sajewicz...

Pozostali autorzy: Andrzej Stasiuk, Olga Tokarczuk, Juliusz Strachota, Łukasz Orbitowski, Wiesław Myśliwski, Grażyna Plebanek, Jerzy Sosnowski, Ewa Lipska, Jarosław Mikołajewski, Jacek Dehnel, Krzysztof Varga, Urszula Kozioł, Aleksandra Zielińska, Joanna Bator, Mariusz Szczygieł, Małgorzata Rejmer, Julia Fiedorczuk, Ziemowit Szczerek, Adam Wajrak, Waldemar Bawołek, Filip Springer, Magdalena Grzebałkowska, Przemysław Truściński, Mikołaj Grynberg, Agata Romaniuk, Wojciech Chmielarz, Andrzej Muszyński, Napiórkowski, Dominika Słowik, Małgorzata Lebda, Grzegorz Uzdański, Natalia Fiedorczuk-Cieślak, Grzegorz Bogdał, Joanna Gierak-Onoszko.

Wydawnictwo: Agora
Data wydania: 8 lipca 2020
ISBN: 9788326836084
Liczba stron: 482

Kiedy usłyszałam o zbiorze pt.: „Nadzieja” oraz o powodzie i okolicznościach jego powstania, uznałam, iż bardzo chcę kupić tę książkę – mimo, iż cena jak na ten rodzaj literatury była stosunkowo wysoka, bo 50 zł. Jest to jedna książka „cegiełka”, z której całkowity dochód ma zostać przekazany na pomoc osobom starszym w tym trudnym czasie pandemii. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że ośrodki pomocy społecznej rzeczywiście na tym skorzystają. Utwory, które znajdują się w tym tomie są darem od ich twórców i zostały przekazane bezinteresownie – w takim sensie, iż ich autorzy nie zyskali żadnych korzyści materialnych. Dobrze, jeśli przemawiają za nimi szlachetne pobudki, a nie jakieś ukryte cele, co niestety często się zdarza…

Zbiór „Nadzieja” zawiera nie tylko opowiadania. Pojawia się trochę poezji – dla mnie akurat całkowicie zbędnej i niezrozumiałej, ponieważ zupełnie nie gustuję w tym gatunku literackim (szczególnie tak modnie ostatnimi czasy udziwnianym) . Jest również jeden mini-komiks. To co powinno być częścią spójną wszystkich utworów, to oczywiście tytułowa nadzieja – otucha, której tak bardzo wszyscy potrzebują, szczególnie w tych specyficznych czasach. Jednak nie we wszystkich utworach dostrzegalne jest owe przesłanie. Podobnie jak sama koncepcja niektórych opowiadań jest dla mnie zupełnie niezrozumiała. Nie raz odnosiłam wrażenie, iż znalazły się w tym zestawieniu zupełnie przypadkowo. Cóż – prawo artysty.

Zdecydowanie pozytywnym aspektem sięgnięcia po tę książkę, jest możliwość poznania bardzo szerokiej gamy współczesnych polskich autorów. Muszę przyznać, iż z powodu braku czasu nie sięgnęłam jeszcze po wiele książek tych pisarzy, chociaż już swego czasu zwróciłam uwagę na ich nazwiska. Cóż, przyznam, że po wiele nadal sięgać nie będę i z czystym sumieniem sukcesywnie i wytrwale będę czytać „zapasy z mojej półki”, które są moimi wyborami. Jednak na kilku pisarzy i ich utwory zwróciłam szczególną uwagę. Dokładniej mówiąc, wrażenie zrobiło na mnie osiem opowiadań – przy tej ilości jaka się znajduje w książce, uważam, że TYLKO osiem.

  • Pierwszą perełką jest wyjątkowo oryginalna bajka autorstwa Hanny Krall pt.: „Po bajce”. Zaskakująca koncepcja, która sprawiła, że spotkali się ze sobą bohaterowie, których wszyscy dobrze znają, wyjątkowo mi się spodobała.
  • Kolejne opowiadanie Pawła Piotra Reszki pt.: „Walcz, dojedź do końca” ma zupełnie inny charakter. Dosłownie porusza temat chorych na covid-19 i obrazuje ich doświadczenia z tą chorobą.
  • Największą niespodzianką, która mnie poruszyła była jednak opowieść Katarzyny Boni o „Tsunamice” – laleczce stworzonej w Indiach w 2004 roku, która stała się żywym symbolem. Wyjątkowo poruszająca i nieprawdopodobna – jak tak niewielki w sumie gest, może zmienić tak wiele i uczynić tyle dobra. Zdecydowanie polecam zagłębić ten temat, bo warto!
  • Na Magdalenę Parys zwróciłam uwagę dość niedawno. Planuję przeczytać kilka jej powieści. Opowiadanie „Henry patrzy na Zofię” potwierdza tylko, że moje wybory to dobre wybory. Poruszanie tematyki polsko-niemieckiej, na którą wpływ miała historia obu państw, to znak rozpoznawczy. Historia Polki i Niemca, którzy przebywają w jednym domu starców nie pozostawia obojętnym.
  • Mimo dość trudnej tematyki dotyczącej hospicjum, bardzo podobało mi się opowiadanie Ignacego Karpowicza pt.: „Nina, Filip i śmierć”. Jaka kobieta nie lubi czytać o miłości, nawet w takim niecodziennym i nieprzewidywalnym ujęciu. Nie zdradzę zbyt wiele – nie chodzi o miłość do osoby, która kończy tę drogę we wspomnianym miejscu.
  • Kolejny tekst pt.: „Powrotny”, który zapadł mi w pamięci, napisała Ilona Wiśniewska. Utrzymany w charakterze reportażu, oparty na faktach, przedstawia historię irańskiego uchodźcy, który podczas swojej długiej drogi w poszukiwaniu azylu trafił na Arktykę. Nietrudno się domyśleć, jak bardzo to miejsce go zmieniło. Inspirujące.
  • Dość lekkie opowiadanie – szczególnie w porównaniu z wcześniejszymi i wspomnianymi – napisała Sylwia Chutnik. Bohater opowiadania „Pomóc pani?” obrazuje w dość oczywisty sposób szlachetną ideę, którą warto wcielać w życie nie tylko, ale szczególnie w tych czasach. Czasem taki sposób zasugerowania czegoś jest najlepszy.
  • Zestawienie moich typów zamyka opowiadanie „Koguciki” napisane przez Pawła Sajewicza, którego wprawdzie nie umieściłabym w zbiorze „Nadzieja”, ale przez swój mocny wydźwięk, było dość poruszające.

Myślę, że warto sięgnąć po „Nadzieję” – tym bardziej, że ostatnio „Biedronka”, będąca partnerem projektu, zrobiła promocję i kosztuje już zdecydowanie mniej (mała ironia...). Z pewnością każdy czytelnik znajdzie w niej coś dla siebie, co go ujmie i pozostanie z nim na długo. Chyba nie jest możliwe, by jakiemuś czytelnikowi spodobał się każdy utwór, ale ideałów nie ma. W moim przypadku tak się zdarzyło, że trafiło na moją ulubioną liczbę i mi to pasuje. Polecam.