sobota, 29 grudnia 2018

„Imię Pani” – Krzysztof Koziołek

Wydawnictwo: Manufaktura Tekstów 
Data wydania: 22 listopada 2017
ISBN: 9788394588076
Liczba stron: 334

Bardzo lubię gatunek literacki jakim jest kryminał retro. Traktuję go jako przerywnik pomiędzy innymi – bardziej wymagającymi lekturami – jako dobrą rozrywkę z dreszczykiem. Dlatego z wielką przyjemnością, regularnie wracałam do serii Krajewskiego o Mocku. Niestety po przeczytaniu ostatniej części trzeba było jakoś zapełnić tę lukę. I wtedy pojawiły się kryminały retro i zarazem powieści historyczne autorstwa Krzysztofa Koziołka. „Imię Pani” to póki co ostatni kryminał retro na koncie tego autora, ale na szczęście niebawem wydany będzie kolejny, na co czekam z wielką niecierpliwością.

Głównym bohaterem książki, której akcja toczy się na przełomie 1934 i 1935 roku, jest komisarz kryminalny Gustav Dewart. Po dość traumatycznych osobistych przeżyciach, za namową swojego wuja, szuka ukojenia w opactwie benedyktynów w miejscowości Grüssau (obecnie Krzeszów), gdzie spędza zimowy urlop. Kolejne nudne dni przerywa jednak nietypowy „wypadek”, w którym ginie jeden z mnichów. Jedna śmierć to może być nieszczęśliwy zbieg okoliczności, ale gdy pojawiają się kolejne, to już nie może być zwykły przypadek. By przestać myśleć o swoich problemach, Dewart rozpoczyna nieformalne śledztwo. Nie będzie łatwo, gdyż nie działa na swoim terenie, a nikt nie lubi, kiedy mu się miesza szyki…

Muszę przyznać, że akcja kryminału rozwija się dość powoli, ale gdy przebrniemy przez dość oporny początek, jest już tylko lepiej. Czytelnik wciąga się w intrygę i z wypiekami na twarzy śledzi kolejne elementy dość skomplikowanej układanki. Autor systematycznie serwuje zaskakujące zwroty akcji, co jest zdecydowanie urozmaiceniem, wydawałoby się, dość przewidywalnej fabuły. Dodatkową zaletą „Imienia Pani” jest jej historyczny charakter. Koziołek sporo pisze o miejscu, w którym rozgrywa się akcja, przytaczając fakty historyczne i geograficzne, co pozwala czytelnikowi dobrze poznać ten rejon Polski. Co prawda niektórzy zarzucają, autorowi, że wykorzystuje w swojej powieści fragmenty niczym z przewodnika turystycznego, jednak uważam, że całość jest bardzo spójna i dokładne nakreślenie miejsca akcji, czy też śledztwa, jest jak najbardziej wskazane. Dzięki temu każdy, kto czyta książkę, może „zobaczyć” na własne oczy to, co widział Dewart.

Może nie jest to mój ulubiony kryminał retro Krzysztofa Koziołka, ale czytało mi się go z wielką przyjemnością i bardzo chętnie spotkam się z Gustavem Dewartem po raz kolejny. Bo coś mi mówi, że ten bohater pojawi się jeszcze nie raz na kartach kolejnych książek Koziołka. Dobra, lekka rozrywka. Polecam szczególnie gustującym w intrygach kryminalnych i powieściach retro.

środa, 26 grudnia 2018

„Gra anioła” – Carlos Ruiz Zafon

Cykl: Cmentarz Zapomnianych Książek (tom 2) 
Wydawnictwo: Muza
Tytuł oryginału: El Juego del Angel
Data wydania: listopad 2008
ISBN: 9788374956000
Liczba stron: 608

Sięgając po „Grę anioła” przeczuwałam, że ta książka – podobnie jak pierwsza część cyklu „Cmentarz zapomnianych książek” – przypadnie mi do gustu. I tak też się stało – ponownie całkowicie uległam czarowi Zafona, który na kilka dni przeniósł mnie do wyjątkowego i czarującego świata wykreowanego na kartach swojej książki. Było to drugie – dość późne, ale i niezwykle udane spotkanie z Carlosem Ruizem Zafonem, którego długo nie zapomnę. 

Tym razem akcja powieści toczy się wcześniej niż wydarzenia opisane w „Cieniu wiatru”. Przenosimy się więc do Barcelony i lat 20-tych XX wieku, by poznać Davida Martina – początkującego pisarza, któremu magiczny świat książek pokazał nie kto inny jak właściciel niezwykłego antykwariatu czyli Sempere – ojciec. Ich długoletnia przyjaźń zrodziła się w dniu, kiedy mały David, chcąc uratować ukochaną książkę, zwrócił się do jedynego człowieka, na którym mógł polegać i którego darzył zaufaniem, a ten zaoferował schronienie, oczywiście nie tylko jego lekturze, ale i chłopcu…
Gra anioła” to jednak nie tylko historia o przyjaźni z książkami w tle. To opowieść o pisarzu, który otrzymuje bardzo kuszącą ofertę stworzenia książki jakiej jeszcze nie było – dzieła jego życia, za które dodatkowo otrzyma niewyobrażalnie wysoką sumę pieniędzy, ale i pewien o wiele większy dar. I w momencie kiedy David przyjmuję tę niezwykle intratną ofertę zaczynają się dziać niewyobrażalne rzeczy, których wcześniej w ogóle nie wziął pod uwagę. Jednak „gentlemen's agreement” nie można złamać…

W powieściach Zafona najbardziej chyba lubię ich wielowątkowość. Nie da się w zaledwie kilku słowach streścić o czym one opowiadają. To wszystko sprawia, że obcowanie z nimi jest niepowtarzalną przygodą, która co jakiś czas, regularnie serwuje czytelnikowi kolejną niespodziankę w postaci nieoczekiwanego zwrotu akcji lub znaczącego i budzącego wiele emocji bohatera, które jednocześnie balansują całą historię, kiedy wydawać by się mogło, że nastąpił przepych pewnych np. tragicznych elementów.

Zafon to niekwestionowany mistrz słowa i opowieści. Do tego jego poetyckie opisy i wysublimowany język potrafią kreować olśniewające historie, które wręcz przykuwają do siebie czytelnika i nie pozwalają odłożyć mu książki „na później”. Zasada „jeszcze tylko jeden rozdział” idealnie sprawdza się w przypadku tych utworów.

Ten, kto lubi w książkach wartką akcję, intrygę, zagadkę, ale i tragedię przeplatającą się z romansem na pewno nie pożałuje, że sięgnął po „Grę anioła” – wielowymiarową i fantazyjną grę, z osobliwym i niebywałym, ale zadowalającym nawet najbardziej wybrednego czytelnika finałem! Polecam! Świetna rozrywka na wysokim poziomie.

środa, 19 grudnia 2018

„Cień pisarza” – Philip Roth

Wydawnictwo: Tenten 
Tytuł oryginału: The Ghost Writer
Data wydania: 1991
ISBN: 8385477039
Liczba stron: 136

 „Cień pisarza” to pierwsza książka Philipa Roth’a, którą rozpoczyna on serię o Nathanie Zuckermannie – młodym pisarzu stojącym u progu kariery, łudząco przypominającym z resztą samego Roth’a. W tym utworze, który określiłabym raczej jako nowelę, a nie powieść opisane jest spotkanie Nathana z jego literackim idolem – starszym pisarzem żydowskiego pochodzenia odnoszącym sukcesy na rynku, który zaprosił go do swojego zacisznego domu. Podczas spotkania koledzy po fachu nie tylko wymieniali poglądy na temat literatury, poruszali również bardziej osobiste tematy. W czasie pobytu na wsi Nathan ulegnie jednak nie tylko czarowi swojego wzoru, ale i jego młodej asystentce, która chwilowo rezyduje u swojego byłego wykładowcy. Poza tym będzie on również świadkiem pewnego rodzinnego dramatu, który rozegra się niespodziewanie na jego oczach…

Książka ta jak i inne autorstwa Philipa Roth’a nie jest oczywiście wierną autobiografią, ale można się w niej doszukać sporo wątków autobiograficznych, co bardzo lubię w twórczości tego autora. To tak jakby we wszystkich jego utworach doszukiwać się kolejnych kawałeczków większej układanki. Ponieważ właściwie każdorazowo przemyca on przede wszystkim w głównych postaciach (chociaż w drugoplanowych czasem też) sporo siebie, odnoszę wrażenie, jakbym za każdym razem spotykała się z tym samym bohaterem będącym zarazem samym Rothem – tylko w różnych okolicznościach i na różnych etapach jego rozwoju – osobistego czy też zawodowego. Niemniej jednak jest to bardzo interesujące i miłe wrażenie.

Co mnie tym razem pozytywnie zaskoczyło w książce Philipa Roth’a to fakt, że dość mocno, ale i oryginalnie rozbudował on postać młodej kobiety. Jej historia była bardzo zaskakująca i ożywcza dla całej fabuły, ale nie chcę zdradzać więcej w tej kwestii, by czytelnicy mogli sami docenić fantazję autora i mieć małą niespodziankę podczas czytania. Zazwyczaj autor skupia się jednak tylko na głównej postaci męskiej, wokół której przemykają inne – mniej znaczące. W przypadku „Cienie pisarza” postać Amy można by chyba jeszcze bardziej rozbudować rozwijając jej historię.

Poza tym Philip Roth jak zawsze akcentuje w książkach swoje żydowskie pochodzenie i pisze również o stosunku gojów do społeczeństwa żydowskiego. Poruszany jest temat zarówno Żydów którym udało się (bądź niestety nie) przeżyć dramat holocaustu i obozów koncentracyjnych, ale i takich, którzy przeżyli Drugą Wojnę Światową spokojnie i bezpiecznie na innym kontynencie nie odczuwając właściwie żadnych skutków tej przerażającej tragedii.

„Cień pisarza” to książka odsłaniająca wiele tajników zawodu pisarza, jest więc nie lada gratką dla tych, którym marzy się kariera literacka. Jednak oczywiście docenią ją także inni czytelnicy, którzy wolą pozostać „po prostu” przy delektowaniu się samym czytaniem. To Roth niezmiennie doskonały i w świetnej formie! Polecam i szykuję się już na kolejne książki z cyklu o Nathanie Zuckermannie.

niedziela, 9 grudnia 2018

„Biała gwardia” – Michaił Bułhakow

Wydawnictwo: Państwowy Instytut Wydawniczy
Tytuł oryginału: Бeлaя гвapдия
Data wydania: 1989
ISBN: 8306018311
Liczba stron: 248

Po „Białą gwardię” sięgnęłam zainspirowana „Dziennikami Mistrza i Małgorzaty”, w których cały czas powracał temat tej książki. Wydawałoby się, że dość kontrowersyjnej, a na pewno problematycznej i ważnej dla autora. Była ona jednym z niewielu utworów Bułhakowa, które ukazały się drukiem za jego życia. Niepełną wersję powieści opublikowano cztery lata po jej napisaniu, czyli w 1925 r., w czasopiśmie „Rossija”. Niestety, wydawnictwo zostało zlikwidowane zanim ukazała się całość „Białej gwardii”. Natomiast rękopis został wywieziony za granicę bez wiedzy autora, gdzie tłumaczono go na różne języki, po uprzednim dopisaniu zakończenia. Bułhakow przez wiele lat sądził się z oszustami podszywającymi się pod jego zagranicznych impresariów i regularnie okradającymi go z tantiem.

„Biała gwardia” to przede wszystkim książka historyczna, w której Bułhakow, niczym kronikarz, opisuje wydarzenia, których był świadkiem – ucieczkę wojsk niemieckich z Ukrainy w grudniu 1918 r. oraz zajęcie Kijowa przez wojska Dyrektoriatu, na których czele stał okrutny ataman Semen Petlura. Pośród wojskowej scenerii, pełnej wybuchu dział artyleryjskich i walk ulicznych, Bułhakow umieszcza rodzinę Turbinów wzorowaną na bliskich mu osobach – inteligentów, których sytuacja zmusiła do natychmiastowego przyodziania mundurów i stawienia się w sztabie wojskowym, by bronić Miasta.

Muszę przyznać, że tym razem lektura Bułhakowa nie była taką przyjemnością jak w przypadku innych jego utworów, oczywiście z „Mistrzem i Małgorzatą” na czele. Problematyka i sposób jej przedstawienia były mało przyjazne czytelnikowi – przynajmniej takiemu, który nie gustuje w książkach historycznych dotyczących Rosji i Ukrainy. Niestety, pojawiały się męczące dłużyzny, które chciałam mieć jak najszybciej za sobą. Dużo bardziej do gustu przypadł mi wątek stricte związany z rodziną Turbinów. Losy Heleny i jej dwóch braci oraz bywających w ich rodzinnym domu przyjaciół były ciekawe, podobnie jak same postacie – niestety zdominowane przez epizody historyczne, których miałam przesyt.

Tym razem polecam książkę tylko i wyłącznie miłośnikom Bułhakowa, którzy chcą (i powinni) poznać twórczość Mistrza kompleksowo oraz amatorom historii rosyjsko-ukraińskiej, którzy będą w stanie dostrzec walory „Białej gwardii”.

środa, 28 listopada 2018

„Królestwo” – Szczepan Twardoch

Cykl: Król (tom 2)
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Data wydania: 31 października 2018
ISBN: 9788308068007
Liczba stron: 352

Bardzo lubię kontynuacje książek - szczególnie tych, które zrobiły na mnie wrażenie – zaskoczyły, sprawiły, że nie mogłam przestać o niej myśleć jeszcze długo po przeczytaniu ostatniej strony. To fajnie powrócić do tych samych bohaterów, których się już trochę zna i móc poznawać ich jeszcze lepiej. To trochę tak jakby odwiedzić starych przyjaciół. Zazwyczaj jednak staram się odczekać trochę zanim sięgnę po kolejną część cyklu. Może by trochę zatęsknić, by móc na „świeżo” delektować się nową opowieścią. Jednak tym razem, trochę wbrew sobie, stosunkowo szybko wzięłam się za drugą część dylogii Szczepana Twardocha i nie bez znaczenia były pozytywne opinie znajomych, które wzbudziły jakąś zazdrość, że oni już, a ja jeszcze nie. Była to dobra decyzja!

Dobra, tym bardziej, że „Królestwo” trafiło w mój gust już od samego początku – nie był tu potrzebny czytelniczy kredyt zaufania, który co prawda, przy poprzednich lekturach Twardocha, był spłacany i to z nawiązką, jednak dopiero po jakimś czasie. Myślę, że to zasługa oszczędniejszych eksperymentów stylistycznych i praktycznie bark elementów metafizycznych. W myśl zasady, że mniej znaczy więcej – uważam to za dobrą zmianę.

Co zatem jest? Jest niesamowita opowieść o upadłym królu i jego walącym się królestwie (ponieważ znajdujemy się na gruzach Warszawy będących skutkiem powstania polskiego) relacjonowana przez dwóch narratorów naprzemiennie. Mimo, że opowiadają oni zdarzenia z różnych perspektyw i w różnych czasach, to są to opowieści uporządkowane, a nie tak chaotyczne jak u Twardocha czasem bywało. Czytelnik słyszy wszystkie myśli wszechwiedzących narratorów – a trzeba przyznać, że tych myśli (i wątków) jest naprawdę sporo, jednak są to przystępnie przedstawione relacje, w których wszystko jest na swoim miejscu i do siebie pasuje. Kto opowiada historię króla Szapiro w królestwie warszawskim?

Pierwszym mówcą jest Ryfka Kij – kochanka Jakuba, której celem jest za wszelką ocalić mężczyznę jej życia i jakby tylko przy okazji również i siebie. Przeistacza się więc w nocne zwierzę i w imię zaborczej miłości walczy z przeciwnościami losu – walczy z całym światem. Jest silna, cyniczna, wytrwała i sprytna i wie, że da radę – dla niego. Drugim opowiadaczem historii „Królestwa” jest Dawid Szapiro – jak się okaże syn swojego ojca, krew z krwi. I chociaż ma do ojca ogromny żal, za to co zrobił, nienawidzi go szczerze, to będzie musiał w końcu przyznać, że jest do niego bardzo podobny. Jak poradzi sobie z tą wiedzą? A może czytelnik już wie jak sobie z nią poradził?

Portret króla jaki powstaje przez komplikację opowieści Ryfki i Dawida jest zaskakujący. W zasadzie możemy stwierdzić, że Jakub Szapiro z „Królestwa” to zupełnie inna postać niż w „Królu” – tak bardzo zmieniły go okoliczności i sytuacje, z którymi przyszło mu się zmagać. Mimo, że jest obecny prawie cały czas w opowieściach narratorów, to jednak nie wyczuwa się tej jego obecności tak jak w „Królu” – nad czym trochę ubolewam – trochę mi go brakowało. Stoi jakby z boku – za mgłą, niewyraźny, bierny, cichy, wegetuje… A może król stał się po prostu bardziej ludzki?

„Królestwo” to bardzo emocjonalna, wymagająca ale i czasem bardzo przygnębiająca lektura, w której Szczepan Twardoch ponownie porusza temat kwestii żydowskiej w Polsce. Prawda potrafi być bardzo bolesna, jednak uważam, że trzeba się z nią zmierzyć. Lektura nie jest lekka, łatwa i przyjemna, ale za to niesamowicie wciągająca i dynamiczna. I finał historii jednak rekompensuje to napięcie, które towarzyszyło czytaniu (dwudniowemu czytaniu, gdyż nie sposób rozstać się z tą książką na dłużej!). Dodatkowo Twardoch ciekawie zatacza koło i nawiązuje do poprzedniej części cyklu, co nawet wywołało na mojej twarzy nostalgiczny uśmiech. Jedyne co bym zmieniła to ostatni rozdział książki – szczerze, to uważam, że jest zbędny. Nie spodziewałam się i nie miałam ochoty na tego typu emocje w tym miejscu… Trochę taki niespodziewany nokaut.

sobota, 24 listopada 2018

„Dziennik Mistrza i Małgorzaty” – Michaił Bułhakow, Helena Bułhakowa

Wydawnictwo: Muza
Data wydania: 8.01.2013
ISBN: 978-83-7758-265-7
Liczba stron: 688

Ponieważ Michaił Bułhakow należy do grona moich ulubionych pisarzy, a „Mistrz i Małgorzata” to jedna z moich ukochanych książek, to z ogromną ciekawością sięgnęłam po „Dziennik Mistrza i Małgorzaty”. Lektura dość obszerna i niezbyt lekka – zarówno ze względu formę, jak i treść, ale bez wątpienia warto się z nią zmierzyć.

Dziennik podzielony jest na dwie części. Pierwsza p.t. „Pod butem” pisana jest osobiście przez Michaiła Bułhakowa od 1921 do 1933 roku, natomiast drugą – p.t. „Tę powieść trzeba skończyć” spisała jego trzecia żona – Jelena Bułhakowa w latach 1933 – 1940. Ostatni wpis przypada na 10 marca 1940 r. czyli na dzień śmierci Bułhakowa. W tym miejscu nadmienię tylko, że wpisy dotyczące ostatecznego pożegnania z Michaiłem Bułhakowem były bardzo przejmujące i wyjątkowe.

Obie części uzupełnione są listami Michaiła, co szczególnie w części pisanej przez jego żonę było ożywczą odmianą. Różnicę między dziennikami Mistrza i „Małgorzaty” niestety da się zauważyć. O ile wpisy Michaiła można by określić nawet mianem pamiętnika, to dziennik jego żony jest dość rzeczowy, konkretny, relacyjny i często wręcz monotonny, by nie określić nudny. Niby pisała pod dyktando męża, ale mam wrażenie, że nie spisywała jego słów, tylko robiła swoje skróty myślowe – chyba zbyt duże… Dodatkowo książka uzupełniona jest licznymi zdjęciami – zarówno Bułhakowa jak i ludzi z jego otoczenia - oraz komentarzami do wybranych fragmentów, które przybliżają kontekst wielu sytuacji oraz sylwetki opisywanych osób.

Pomijając specyficzną formę – przede wszystkim drugiej części książki – muszę jednak stwierdzić, że bez wątpienia jest to pozycja godna uwagi, ponieważ to nic innego jak swoiste świadectwo czasów z jakimi przyszło się zmagać Michaiłowi Bułhakowowi. Dzienniki doskonale ukazują tragizm i absurd czasów oraz miejsca w jakich żył i tworzył. Są one wręcz namacalnie wyczuwalne na stronach tej książki. Dopiero po lekturze dzienników tak naprawdę mogłam zrozumieć jak niedocenionym za życia, tłamszonym, dręczonym i zaszczutym artystą był Mistrz Bułhakow. Cenzura blokowała praktycznie każde jego dzieło, przez co musiał się zmagać z permanentnym brakiem pieniędzy, oszuści za granicą regularnie kładli swoje chciwe łapy na tantiemach z wystawianych tam sztuk okradając go, każdorazowo odmawiano mu zgody na wyjazd zagraniczny, bądź w celu odpoczynku lub też z powodów zawodowych – zarówno by nabrać dystansu, inspiracji oraz siły do pisania. To wszystko wpłynęło bardzo negatywnie na jego stan zdrowia, pojawiły się nerwice i lęki przed wychodzeniem z domu. Wiele fragmentów wywołało we mnie złość, głównie z powodu jego bezsilności i niemożności zmiany swojej sytuacji. Do jego sytuacji idealnie pasuje powiedzenie „siła złego na jednego” – tylko dlaczego właśnie na TEGO!?

Ubolewam, że mistrz nie zdążył napisać powieści autobiograficznej, chociaż miał taki plan, czego dowiedziałam się z tych dzienników. Bez wątpienia byłoby to genialne dzieło, które zapewne urosłoby do rangi kultowego. Cóż pozostaje nam – miłośnikom Bułhakowa – rozkoszować się niedocenionymi za życia autora utworami i odkrywać je za każdym kolejnym razem na nowo. Bardzo jestem ciekawa jak teraz – po przeczytaniu tych dzienników – będę odbierać jego powieść życia, nad którą pracował do samej śmierci. Nie mogę się już doczekać kolejnego czytania „Mistrza i Małgorzaty”!

Polecam przede wszystkim miłośnikom literatury rosyjskiej – bezwzględny ‘must read’ na liście sympatyków Bułhakowa!

sobota, 3 listopada 2018

„Król” – Szczepan Twardoch

Cykl: Król (tom 1)
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie   
Data wydania: 12 października 2016
ISBN: 9788308062241
Liczba stron: 432

Po ponownym spotkaniu literackim ze Szczepanem Twardochem stwierdzam, że jest to autor, któremu po prostu trzeba dać szansę i wykazać się odrobina cierpliwości czytając jego książki, jeśli coś nie „zaskoczy” już od pierwszych stron. Zapewniam, że „chemia” pojawi się – u jednego prędzej, u innego później – dając ogromną satysfakcję z lektury. W moim przypadku od mniej więcej połowy książki, ale jednak! A ponieważ nawykłam oceniać całość, a nie jak niektórzy tylko przeczytany fragment książki i to zazwyczaj negatywnie, to muszę przyznać, że Twardoch ponownie trafił w mój gust – oczarował, a może raczej zaczarował? I chyba mogę  stwierdzić, że kolejne jego książki „biorę” w ciemno, bo to po prostu dobra gatunkowo literatura!

„Król” to Jakub Szapiro, żydowski bokser, z zasadami, lojalny, cieszący się powszechnie szacunkiem, respektem i sympatią. Podziwiany przez mężczyzn, pożądany przez kobiety. Typowy samiec alfa – ideał? To też gangster nie stroniący od brutalności i przemocy, kiedy wymaga tego sytuacja. Bezkompromisowy, bezpośredni, ale czy bez skrupułów? Poznajemy go z opowieści zapatrzonego w niego młodego Żydka, dla którego jest niedoścignionym wzorem i który staje się z czasem jego uczniem i cieniem. Tylko czy na pewno nim jest? Bo Twardoch przyzwyczaił już nas – czytelników – że nic nie jest do końca takie, jakie się nam wydaje na początku. Ta książka również zaskoczy i to nie jeden raz. I właśnie te zaskoczenia i zwroty akcji podobały mi się najbardziej.

Tłem dla całej opowieści jest bardzo sugestywnie przedstawiona – wręcz jak z autopsji – międzywojenna Warszawa – Warszawa polska (czy może powinnam powiedzieć nacjonalistyczna) i żydowska – niczym tygiel wielokulturowy, pełna konfliktów – narodowych, społecznych, politycznych; pełna przemocy, porachunków gangsterskich, kontrastów, wszelkich zależności, gdzie każdy zna swoje miejsce w hierarchii. Jednak wszystko jest tam spójne, dopełnia się tworząc jedną, pełną całość. Bardzo ciekawie podglądało się to życie społeczne przed druga wojną światową.

Poza tym, że Szczepan Twardoch w „Królu” niczym kronikarz opisał stolicę 1937 roku i stworzył – zaryzykowałabym stwierdzenie – kolejnego kultowego bohatera jakim jest Jakub Szapiro, to poruszył on również odważnie, bo dość niewygodny dla Polaków temat, o jakże subtelnie brzmiącej nazwie „miejsce odosobnienia” w Berezie Kartuskiej. Zorganizowany i prowadzony przez władze II Rzeczypospolitej obóz dla wrogów politycznych, do którego trafiali zaledwie na 3 miesiące przeciwnicy władzy sanacyjnej to istne piekło na ziemi, gdzie torturami fizycznymi i psychicznymi dręczono osadzonych. Nie obowiązywało tam żadne cywilizowane prawo. A skutki pobytu w tym „miejscu odosobnienia” – jeśli ktoś miał szczęście je przeżyć i wyjść na „wolność” – ponoszone były już do końca życia – często bardzo krótkiego… Były to bardzo drastyczne i ciężkie fragmenty książki, jednak myślę, że potrzebne, bo są tematy, których nie należy przemilczać, tylko się z nimi zmierzyć.

Tak jak wspomniałam, książka oczarowała mnie mniej więcej od połowy. Pierwsza część wydawała mi się lekturą raczej dla mężczyzn opisującą boksera-gangstera – i jego brutalną codzienność. Ale kiedy dookoła Jakuba Szapiro zaczęło pojawiać się więcej kobiet akcja zdecydowanie przyspieszyła i doczytałam książkę do końca przez jeden dzień. Tylko bez skojarzeń - nie jest to oczywiście jakieś tandetne romansidło, ale ukazanie Jakuba z zupełnie innej perspektywy podziałało bardzo na plus. Twardoch bardzo ciekawie przedstawił w książce męską psychikę – trochę pokrętną i nielogiczną, ale w jakimś stopniu było to mimo wszystko pociągające. Jak ja chciałam, żeby mu się udało – żeby im się udało. Czekałam pełna napięcia na finał, jednak ten nie przyniósł takiej ulgi jakiej oczekiwałam, jednak z wielka chęcią sięgnę wkrótce po kontynuację „Króla” czyli „Królestwo”, by poznać dalsze losy Jakuba i Ryfki. Ciekawe czy Twardoch jest w stanie sprawić, by czytelnik przestał darzyć sympatią głównego bohatera…

wtorek, 30 października 2018

„Przypadek Adolfa H.” - Éric-Emmanuel Schmitt

Wydawnictwo: Znak 
Tytuł oryginału: La part de l'autre
Data wydania: 5 listopada 2007
ISBN: 9788324008858
Liczba stron: 480

Adolf Hitler to postać bardzo kontrowersyjna i budząca powszechną ciekawość. Pewnie moje przypuszczenia, że większość ludzi wcześniej czy później sięgnęła po jakąś lekturę traktująca o tym dyktatorze, nie będą mylne. Ja również mam na koncie kilka książek dokumentujących życie i działalność tej postaci. Dlatego intrygującą wydała mi się powieść Erica-Emmanuela Schmitta p.t. „Przypadek Adolfa H.” i z chęcią ją przeczytałam.

Schmitt w swojej książce przedstawia dwutorowo alternatywne wersje życiorysu Hitlera począwszy od zdarzenia, które miało na nie decydujący wpływ – mianowicie wyników rekrutacji do Akademii Sztuk Pięknych w Wiedniu. I tak poznajemy dość wierny życiorys Hitlera – niespełnionego i niedocenionego malarza, sfrustrowanego, powoli przeistaczającego się w okrutnego fanatyka oraz życie Adolfa H. – artysty, który jest otwarty na ludzi, potrafi zmierzyć się z życiem i problemami osobistymi, tworzy, czuje, kocha i jest kochany.

Przyznam, że ciężko było mi wyobrażać sobie podczas czytania, że ten uroczy i budzący sympatię Adolf H. to „udana” wersja Hitlera jakiego wszyscy znamy. Traktowałam te postacie jako dwie zupełnie inne istoty, które owszem – pewnego czasu mogły się spotkać, ale ich drogi rozeszły się w dwóch skrajnych kierunkach i nigdy więcej nie splotły ponownie. Jednak gdyby nie rzeczywisty Hitler, to wyimaginowany Adolf nie jawił by się postacią tak pozytywnie fascynującą. Nie chciałabym zdradzać więcej szczegółów dotyczących historii Adolfa H. by nie psuć czytelnikowi przyjemności poznawania jej, jednak wspomnę tylko, że miał on życie bardzo bogate i różnorodne.

Część książki opisująca Hitlera kończy się wraz z samobójczym odejściem dyktatora, co nie będzie chyba zaskoczeniem, a jakie zakończenie przygotował Schmitt dla Adolfa H.? Mimo, że powieść nie jest sensacyjnym kryminałem, to trzymała mnie w napięciu właśnie w kontekście tego zakończenia. Byłam bardzo ciekawa „co będzie dalej”. Nie zawiodłam się! Schmitt pięknie zatoczył koło zakańczając SWOJĄ opowieść.

Wspomnę jeszcze, że dużym plusem jest ostatni rozdział książki p.t. Dziennik (sierpień 2000 – lato 2001), w którym Eric-Emmanuel Schmitt opowiada o swojej pracy nad książką. O tym jakie budziła w nim uczucia, jak wpłynęła na jego otoczenie i przyjaciół, którzy okazali się jednak nimi nie być. Dowiemy się również skąd pomysł by tym razem zrozumieć i opisać w książce istotę zła.

Książka o niesamowitym wpływie przypadku i jak nie wiele trzeba, by zrodziło się zło. Trochę ku przestrodze! Ale też dla każdego zainteresowanego historią, otwartego czytelnika lubiącego zastanawiać się „co by było gdyby”? Warto przeczytać.

niedziela, 23 września 2018

„Pierś” – Philip Roth

Wydawnictwo: Państwowy Instytut Wydawniczy 
Tytuł oryginału: The Breast
data wydania: 1989
ISBN: 8306018745
liczba stron: 64

Już kiedyś zrezygnowałam z sięgnięcia po ten utwór po tym, jak przeczytałam, że opowiada o mężczyźnie zamienionym w kobiecą pierś (hmm….?). Jednak zmieniłam zdanie z kilku powodów. Po pierwsze po ostatnim moim spotkaniu z Rothem stwierdziłam, że chciałabym poznać jego twórczość kompleksowo, po drugie jest to bardzo krótka książeczka – mająca zaledwie 60 stron mikropowieść, a poza tym była dostępna w antykwariacie, w którym dość często kupuję książki. Uznałam, że mogę „zaryzykować” mimo, że sam pomysł na książkę – surrealistyczny i groteskowy niezbyt trafia w mój gust.

„Pierś” należy, obok „Nauczyciela pożądania” i „Konającego zwierza”, do cyklu powieści o Davidzie Kapeshu – nowojorskim profesorze literatury, którego życie wypełniają kobiety. Otrzymuje od nich czasem rozkosz i wolność, a niekiedy udrękę i uwiązanie. W tej pierwszej mikropowieści zaczynającej wspomnianą trylogię, pewnego dnia, prawie ni z tego ni z owego, David zafascynowany kobiecymi biustami przeobraża się w gigantyczną pierś – pierś ludzkich rozmiarów, która trochę słyszy i dość niewyraźnie mówi, nie widzi, ale za to myśli i jest wrażliwa na dotyk, więc może odczuwać przyjemność.

Dlaczego David przeistoczył się w organ kobiecego ciała, który w oczach większości mężczyzn jest istotą kobiecego erotyzmu, a jednocześnie powiązany jest z okresem niemowlęctwa i bliskiego związku z matką? Chętnie posłuchałabym odpowiedzi Zygmunta Freuda na to pytanie. Pomijając tę magiczna przemianę niczym z Kafki albo Topora książeczkę oceniam bardzo pozytywnie. Uwodzący i zmysłowy styl Rotha oraz zabawne przemyślenia Davida sprawiły, że czytało mi się ją bardzo przyjemnie. Lekturę tę traktuję jednak jak eksperyment i z wielką chęcią wrócę jednak do bardziej realistycznych powieści Philipa Rotha. Polecam ją głównie fanom autora.

niedziela, 26 sierpnia 2018

„Wielka samotność” – Kristin Hannah

Wydawnictwo: Świat Książki 
Tytuł oryginału: The Great Alone
Data wydania: 23 maja 2018
ISBN: 9788380319189
Liczba stron: 512

Jakoś podświadomie mylę tytuł tej książki i przeinaczam na „Wielką samotnię” i chyba coś w tym jest. To też książka o tym, że mimo „tłumu” (czasem większego, czasem mniejszego) ludzi w koło nas, tak naprawdę z najskrytszymi sekretami i najgłębszymi problemami jesteśmy sami – samodzielnie musimy stawić im czoła. A może trzeba po  prostu czasu, by odważyć się i otworzyć przed kimś. Przed TYM Kimś. By poprosić o pomoc? Ale po kolei…

„Wielka samotność” to druga książką Kristin Hannah, którą miałam przyjemność przeczytać i chociaż wiele osób porównuje ją z genialnym „Słowikiem”, który i mnie wcześniej oczarował, to jednak nie zestawiałabym koło siebie tych dwóch pozycji. To dwie zupełnie inne książki. Owszem – obie napisane w świetnym stylu, bardzo ekscytujące, porywające i dramatyczne, w obu pojawia się dość charakterystyczny wątek rodziny, ale to zupełnie inna problematyka i inne czasy. Nie wartościowałabym, która lepsza. Najbardziej trafną odpowiedzią na pytanie „czy ta książka mi się podobała” będzie stwierdzenie, że połowę przeczytałam w jeden wieczór i kawałek nocy (skończyłam przed 3), bo nie byłam w stanie jej odłożyć i poczekać do kolejnego dnia. Tak wciągnęła mnie historia i nie mogłam się doczekać finału! Już dawno nie przytrafiło mi się nic podobnego.

Główną bohaterkę książki Leni poznajemy gdy ta ma 13 lat – jest rok 1974. Ojciec wrócił po wielu latach z niewoli w Wietnamie. Jeden koszmar się skończył, ale zaczął drugi, gdyż Ernt ma syndrom stresu pourazowego i nie radzi sobie ze swoimi tragicznymi doświadczeniami. Zarówno żona Cora jak i córka starają się go wspierać i być dobrej myśli, że pokona on swoją „chorobę”. Bo niestety jest to choroba, która trzeba leczyć. Niekontrolowane wybuchy agresji, nocne koszmary, wahania nastrojów, podejrzliwość… i to wszystko odbija się niestety na najbliższych.

Już wiele razy próbowali optymistycznie zaczynać wszystko w nowym miejscu. I przez pewien czas bywało dobrze. Gdy otrzymują wiadomość od ojca przyjaciela Ernta, który zginął w Wietnamie, że jego ostatnią wolą było, by Ernt otrzymał jego parcelę i chatkę na Alasce, w Ernta wstępuje nowa siła! Jest naładowany tak pozytywną energią i wiarą, że udziela się ona ufnej rodzinie i postanawiają zacząć nowe życie z dala od cywilizacji. Tym razem na pewno im się uda – tym razem będzie inaczej! Czują to i wierzą szczerze. Ale czy tak się stanie? Czy dzika i nieobliczalna Alaska, gdzie można zginąć na 1000 sposobów stanie się ich nowym domem, azylem, czy właśnie tam znajdą to czego nie mogli odnaleźć w innych miejscach?

Kristin Hannah w malowniczej i urzekającej scenerii nieodkrytych lądów Alaski umieszcza historię o miłości, która ma całą feerię barw i odcieni. Na pierwszy plan wybija się niestety toksyczna miłość rodziców leni, pełna zazdrości, bólu – także fizycznego, chorego uzależnienia od siebie. Dla równowagi jednak pojawia się również wątek miłości rodzicielskiej – matczynej – która potrafi przenieść góry. Jest też o tej pierwszej czystej miłości – miłości, która okaże się być na całe życie – która wiele zniesie, ale przetrwa i będzie jeszcze silniejsza! (Ups… czyżbym zdradziła happy end?).

„Wielka samotność” to niesamowita emocjonująca, dramatyczne, pełna zwrotów akcji książka, która na długo pozostanie w mojej pamięci. Mimo dość trudnej i chwilami wręcz przytłaczającej problematyki, czuję wiele pozytywnej energii po jej przeczytaniu i jakąś taką wewnętrzną ulgę. Że jednak można, jak się chce – jak ma się siłę, która płynie z prawdziwej miłości. Polecam wszystkim, którzy mają ochotę, by odkrywać „nowe lądy”. I nie ukrywam, że o wiele bardziej przychylnym okiem spoglądam teraz na Alaskę i jej zimowa scenerię. Fascynuje i kusi – oj bardzo! Może kiedyś…

środa, 22 sierpnia 2018

„Góra Synaj” – Krzysztof Koziołek

Wydawnictwo: Akurat 
Data wydania: 17 maja 2017
ISBN: 9788328706323
Liczba stron: 304

„Góra Synaj” to kolejny kryminał retro autorstwa Krzysztofa Kozioł, który miałam przyjemność przeczytać. Muszę przyznać, że ten gatunek bardzo przypadł mi do gustu – mamy tu do czynienia z zagadką kryminalną – tajemnicą do rozwikłania i to jeszcze umieszczoną w przeszłości, której realia autor ponownie bardzo wiernie odwzorował, dbając o najdrobniejsze szczegóły życia codziennego sprzed 80 lat.

Ponieważ K. Koziołek w danym mieście umieszcza akcje swoich opowieści tylko raz, tym razem odwiedzimy głównie Głogów, a właściwie Glogau, bo historia dzieje się w 1938 roku i jesteśmy na terenie Niemiec. Jednak ze względu na „działalność” seryjnego mordercy, konieczna będzie również wizyta w oddalonej o 35 km Nowej Soli. Nie są to może „moje tereny”, jednak bardzo dobrze mogłam sobie wyobrazić te miejsca i poznać sporo faktów z ich historii jak np. spalenie głogowskiej synagogi.

W „Górze Synaj” ponownie spotkamy postacie, o których więcej można było przeczytać we „Wzgórzu Piastów” i „Furii...”. Ja szczególnie ucieszyłam się na spotkanie z hrabiną Franziską von Häften, którą jestem oczarowana i która tym razem próbuje równolegle do działań policji, rozwiązać zagadkę tajemniczej śmierci małego chłopca wzorując się na czytanej w odcinkach serii kryminalnej publikowanej na łamach lokalnej gazety opowiadającej o Sherlocku Holmesie i doktorze Watsonie. Czyż nie urocze? ;)

Poza tym będziemy mogli się przyjrzeć początkom kariery Antona Habichta, na którego po tej książce będę patrzeć bardziej przychylnie. Habicht dostaję szansę od „losu”, by wybić się z słabo opłacanej i niewdzięcznej roboty w policji porządkowej i dostać upragniony awans do policji kryminalnej. Jego przyszłość zawodowa będzie zależała od wyników śledztwa, które pomaga prowadzić pewnemu aroganckiemu i nieszczególnie lubianemu w środowisku policyjnym śledczemu o nazwisku Matzke. Tylko w czym tak naprawdę Habicht ma mu pomóc? I jaki będzie finał ich współpracy? Kto okaże się seryjnym mordercą młodych chłopców z biednych rodzin, a kto poniesie konsekwencje tego czynu?

Jeśli miałabym ocenić „Górę Synaj” jako kryminał, to musze przyznać, że akcja rozwijała się dość powoli i tempa – naprawdę szybkiego – nabrała dopiero po 2/3 książki. Ta końcówka jest wyjątkowo zaskakująca, trzyma w napięciu i mocno rzutuje na pozytywną ocenę całości jako dobrego kryminału. Wcześniej określiłabym tę książkę jako powieść obyczajową mającą oczywiście sporo zalet – jak choćby związanych z, wspomnianym przeze mnie wcześniej, szeroko pojętym życiem w latach 30tych ubiegłego wieku.

Bezwzględnie i obowiązkowo polecam tę pozycję wszystkim fanom Krzysztofa Koziołka, kryminałów retro i sensacyjnych powieści historycznych. Warto czasem sięgnąć po książki mniej znanych pisarzy, którzy w swoich utworach przybliżają czytelnikom lokalne środowiska i historię tej mniej znanej części Polski, z której pochodzą – mniej znanej, co absolutnie nie znaczy mniej ciekawej.

piątek, 10 sierpnia 2018

„Klub Kameleona. Paryż 1932” – Francine Prose

Wydawnictwo: W.A.B.
Data wydania: 2016
ISBN: 9788328026209
liczba stron: 480

„Klub Kameleona” to wyjątkowe miejsce na rozrywkowej mapie Paryża. Wśród jazzu i dymu papierosowego każdy znajdzie wolność i nieskrępowaną swobodę – niezależnie od płci i imienia jakie używa, bez względu na to czy jest to kobieta w męskim stroju, czy mężczyzna z upodobaniem noszący sukienki. Każdy kto przekroczy próg tego „magicznego królestwa” może zrzucić maskę codzienności i w końcu poczuć się naprawdę sobą, bez ryzyka, że komuś się to nie spodoba.

Tak samo barwna jak wyżej opisany klub jest i cała książka, pełna wyjątkowych i ciekawych historii, które opisują oryginalne i bardzo zróżnicowane postaci. Łączy je Paryż – łączy je również Klub Kameleona. Właścicielką i założycielką klubu jest Węgierka – Yvonne, która ma słabość do marynarzy i kameleonów… Jej częstymi gośćmi jest dwóch przyjaciół (bez skojarzeń…) Gabor Tsenyi - węgierski fotograf i Lionel Maine – niespełniony amerykański pisarz, który próbuje zaistnieć z dala od ojczyzny. Wkrótce poznamy także młodziutką Susanne, którą pokochają obaj… Klub oczaruję również baronową Lily de Rossignol – protektorkę talentu Gabora, której nie jest on obojętny…

Jednak jeśli miałabym określić, kto jest głównym bohaterem tej książki to zdecydowałabym się na Lou Villars – transseksualną sportsmenkę, zdeklarowaną lesbijkę i kierowcę rajdowego, a później także fankę nazizmu i sadystyczną współpracowniczkę gestapo. Lou przez pewien czas pracowała w „Klubie Kameleona” – poznała wszystkich bohaterów, o których już wspomniałam. Ciekawym faktem jest, że autorka książki wzorowała się na rzeczywistej postaci – Violette Morris, której biografia jest dość wiernie (chociaż nie w 100%) przedstawiona w „Klubie Kameleona”. Jednak jeszcze bardziej jest interesujące jest to, jak mało wiemy o Morris, tak jakby Francuzi za wszelką cenę chcieli ukryć ten element ich niechlubnej historii. Oczywiście pierwszy raz usłyszałam o niej przy okazji tej książki i z każdym kolejnym faktem z jej życia byłam zaskoczona coraz bardziej.

Tak na marginesie dodam, że zdjęcie na okładce „Klubu Kameleona” przedstawia właśnie Violette Morris w towarzystwie partnerki i zostało zrobione w 1932 roku przez węgierskiego fotografa Brassaï’a (właśc. Gyula Halász) w paryskim klubie lesbijskim ‘Le Monocle’. Podobało mi się podczas czytania tej książki wyłapywanie tych odnośników do autentycznych zdarzeń. Nie jest to książka stricte biograficzna, ale fikcja przeplata się bardzo często z prawdą i faktami. Jest to bardzo ciekawy zabieg Francine Prose.

Chciałabym wspomnieć, że autorka nie tylko opowiedziała bardzo ciekawe historie, ale zrobiła to w dość oryginalny sposób, do którego co prawda musiałam się przyzwyczaić przez kilka rozdziałów, ale który ostatecznie bardzo mi odpowiadał. Poszczególne rozdziały są opowiedziane naprzemiennie z perspektywy różnych bohaterów. To jakby książki w książce. Dominującą w narracji jest opowieść autorstwa postaci Nathalie Dunois - nauczycielki, która zdecydowała się w swojej pierwszej książce p.t. „Diabeł za kierownicą. Życie Lou Villars.” przedstawić szerszej publiczności tę ciekawą bohaterkę. Poza jednym małym wyjątkiem pointującym książkę są to jedyne fragmenty pisane ze współczesnej perspektywy. Poza tym przeczytamy listy Gabora do rodziców, którzy zostali na Węgrzech i którym opowiada o swojej paryskiej codzienności. Są również fragmenty kilku powieści napisanych przez Lionela Maina, nieopublikowane wspomnienia Suzanne Dunois Tsenyi, których autorka zaznaczyła, że mają być zniszczone po jej śmierci, fragmenty pamiętników Lily de Rossignol p.t. „Baronowa nocą”, które wydała ona po wojnie oraz rozdziały p.t. „Yvonne”, które opowiadają o jej życiu i o tym jak to się stało, że powstał właśnie „Klub Kameleona”.

Czytanie powieści Francine Prose było dla mnie niesamowitą niespodzianką i przyjemnością. Z każdą stroną odkrywałam coś nowego. Autorka bardzo dobrze oddała atmosferę Paryża i obraz francuskiego życia w latach 30tych i 40tych ubiegłego wieku oraz wyjątkowo interesująco uzupełniła moją wiedzę na temat drugiej wojny światowej głównie przez wątki związane ze skandalizującą kolaborantką. „Klub Kameleona” porusza o wiele więcej tematów. To książka o miłości przedstawionej na bardzo wiele sposobów, o namiętności, pasji, sztuce, przyjaźni, ale i zdradzie nie tylko w kontekście ojczyzny. Wciągająca i emocjonująca opowieść, która zostaje w pamięci jeszcze długo po tym jak przeczyta się ostatnią stronę i zamknie książkę – czyli to co lubię najbardziej. Polecam!

czwartek, 2 sierpnia 2018

„Mistrz i Małgorzata” – Michaił Bułhakow

Tłumaczenie: Irena Lewandowska, Witold Dąbrowski
Wydawnictwo: Muza
Tytuł oryginału: Мастер и Маргарита
Data wydania: 2018 r.
ISBN: 9788374958288
Liczba stron: 544

„Mistrz i Małgorzata” jest bez wątpienia dziełem życia Bułhakowa, które pisał z przerwami przez ponad dwanaście lat (1928-1940). Jest to też jedna z moich ulubionych książek, do których wracam bardzo chętnie. Tekst był wielokrotnie zmieniany, a nawet w 1930 pisarz częściowo spalił swój rękopis. Historycy literatury doliczyli się ośmiu podstawowych wersji utworu. Kolejne modyfikacje treści przerwała jednak ostatecznie śmierć pisarza. Jednak później utwór również był mocno zmieniany, a dokładniej mówiąc znacząco ocenzurowany.

I właśnie tym razem sięgnęłam po przygotowaną według wydania z 1969 r. w Possev-Verlag, Frankfurt/Main wersję „Mistrza i Małgorzaty”, w której zostały zaznaczone na czerwono wszystkie ingerencje sowieckiej cenzury. Wersja niesamowita i intrygująca. Ilość „czerwonych fragmentów” mocno mnie zaskoczyła, ale i sam ich wybór był zadziwiający. Bo i ile mogę zrozumieć uzasadnienie cenzury w przypadku niektórych akapitów opisujących wątki biblijne – w szczególności samego Jezusa, albo inne ukazujące codzienne życie w sowieckiej Rosji, którego prawdziwy obraz lepiej byłoby ukryć przed oczami – szczególnie ludzi z zewnątrz, to przy wielu innych naprawdę nie mogłam się doszukać jakichkolwiek nieodpowiednich treści – nawet biorąc pod uwagę absurdy od zawsze rządzące Rosją. Zdecydowanie fajnym uzupełnieniem były by komentarze cenzorów, albo znawców literatury i historii Związku Radzieckiego.

Stosunkowo więcej ocenzurowanych – nawet kilku stron tekstu pod rząd [sic!] znajduje się w drugiej części książki (tej, którą bardziej lubię). Sporadycznie cenzorzy nie godzili się tylko na jeden wyraz, jak np. w przypadku pierwszego lotu Małgorzaty, kiedy krzyczała „Jestem niewidzialna i wolna” i to drugie określenie było wg nich absolutnie nie do przyjęcia… Szczerze to nie wyobrażam sobie, że książka w tak okrojonej wersji była kiedyś dostępna powszechnie. Toż to był zupełnie inny utwór!

Jeśli już poruszam w tej opinii bardziej szczegółowo temat cenzury, muszę nadmienić, że Bułhakow miał z nią problemy przez całe swoje życie. Swoje doświadczenia opisał w powieści przedstawiając zasady funkcjonowania świata literackiego oraz na przykładzie mistrza, który odważył się jednak napisać książkę o Chrystusie. Pisarz, którego twórczość stoi w opozycji z jedyną słuszną linią partii jest szykanowany i niszczony. Oczywiście jego książki nie mają szansy, by ukazać się w druku.

Jednak książkę Bułhakowa ogólnie odbieram bardzo pozytywnie i obcowanie z tą literaturą sprawia mi zawsze bardzo dużo radości. „Mistrz i Małgorzata” to metafizyczna i magiczna książka, która co prawda opisuję naturę zła, ale robi to w bardzo przewrotny i dowcipny sposób. Diabelska szajka z Wolandem na czele wzbudza wiele sympatii – nie sposób nie ulec jej czarowi. Ja uległam – zdecydowanie – ponownie! I już się cieszę na kolejny raz – z innym przekładem tego dzieła, który mam w planie.

wtorek, 24 lipca 2018

„Fatalne jaja” – Michaił Bułhakow

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Tytuł oryginału: Rokowyje jajca
Data wydania: 1999
ISBN: 83-7180-974-3
Liczba stron: 74

Ciągle pod wrażeniem epokowego dzieła Michaiła Bułhakowa, które jest jedną z moich ulubionych książek, gdy nadarzyła się okazja i w antykwariacie pojawiły się „Fatalne jaja”, postanowiłam sięgnąć po ten mniej znany utwór mistrza.

Ponieważ staram się nie żałować rzeczy, które zrobiłam (ewentualnie tych, których nie udało mi się zrobić…) uznaję, że był to bardzo dobry wybór, chociaż ta książeczka nie oczarowała mnie tak, jak wspomniana na początku „Mistrz i Małgorzata”. Z resztą uważam, że nie powinno się porównywać ze sobą tych dwóch zupełnie innych utworów, chociaż nie uniknie się chyba tego zabiegu i raczej większość czytelników będzie próbowała szukać jakichś odniesień, pewnie pojawią się też jakieś „ale”…

ALE ja skupię się w mojej opinii oczywiście tylko na „Fatalnych jajach”, które określiłabym jako dłuższe opowiadanie lub nowelkę. Natknęłam się też na określenie „utwór science fiction”, który jest parodią powieści katastroficznej.   Zgadzam się z tymi nazwami – dodam, że elementów fantastycznych jest w sam raz, nawet dla kogoś takiego jak ja, kto delikatnie mówiąc nie przepada za SF.

„Fatalne jaja” to historia przełomowego odkrycia czerwonych promieni oraz ich badacza profesora Persikowa. Zoolog w zasadzie przypadkowo doszukuje się istnienia czerwonego światła, które przyspiesza rozwój organizmów, sprawia, że rosną do ponad przeciętnych rozmiarów, ale i nowe zmutowane gatunki stają się dużo bardziej drapieżne i groźne… Profesor bardzo szybko zdobywa rozgłos, a władze kremlowskie decydują się wykorzystać to nie zbadane jeszcze do końca i nieprzewidywalne odkrycie, by zwalczyć skutki zarazy kur. Jak można się spodziewać nie był to do końca dobry pomysł. Jeśli dodamy do tego jeszcze FATALNIE pomylone JAJA o tragedię nie trudno. By jednak pozostawić jakieś zaskoczenie dla potencjalnych czytelników na tym poprzestanę…

Treść tej satyry na sytuację w Związku Radzieckim obnażającą hipokryzję władzy sowieckiej została tak sprytnie dopracowana, że tym razem utwór pisarza nie dostał się w ręce cenzury. Za to należy mu się wielkie uznanie. Zabawna, zaskakująca, ironiczna historia z mało optymistycznym zakończeniem – ale jakże prawdziwym i mimo, że powstała w 1924 roku pozostaje ciągle aktualna. Uniwersalizm Bułhakowa to na fenomen, a charakterystyczny styl sprawia, że czyta się to opowiadanie bardzo dobrze. Zachęciło mnie ono do sięgnięcia po inne – mniej znane utwory Michaiła Bułhakowa, co też uczynię, gdy tylko trafi się taka okazja. Polecam. 

środa, 11 lipca 2018

„Furia rodzi się w Sławie” – Krzysztof Koziołek

Wydawnictwo: Manufaktura Tekstów 
Data wydania: 5 sierpnia 2015
ISBN: 9788393483181
liczba stron: 296

„Furia rodzi się w Sławie” to kolejny kryminał retro, który potwierdził moją przychylność do twórczości Krzysztofa Koziołka. Mimo, że książka powstała przed najnowszym kryminałem p.t. „Wzgórze Piastów”, to przedstawia późniejsze wydarzenia 1944 roku. Tym sposobem – przypadkowo – poznałam chronologicznie historię hrabiny Franziski von Häften – głównej postaci „Wzgórza Piastów” i jak się szybko okazało również jednej z ważniejszych postaci „Furii”. Muszę przyznać, że ta bohaterka ponownie wywarła na mnie największe wrażenie i wzbudziła wielka sympatię. Mam nadzieję, że jeszcze pojawi się na kartkach literatury Koziołka. Dodam jeszcze, że akcja naprawdę nabrała tempa kiedy wątek hrabiny zaczął być rozwijany – fabuła bardzo na tym zyskała!

Wróćmy jednak do „Furii”. Akcja książki tym razem dzieje się w innym miasteczku województwa lubuskiego – mianowicie w tytułowej Sławie – uzdrowisku położonym nad tzw. „Śląskim Morzem”. Z książki dowiemy się naprawdę sporo ciekawostek dotyczących tego miejsca, co jest ogromną zaletą tej (jak i innych) książki Koziołka. Przyznam, że chętnie odwiedziłabym to miasto i podążyła śladami zarówno hrabiny jak i Antona Habichta – asystenta kryminalnego (brzmi znajomo?) – który może nie wzbudził tak wielkiej sympatii, ale jest mimo wszystko postacią interesującą.

Otóż Habicht otrzymuje zadanie wydające się przekraczać jego kompetencje zawodowe i z Głogowa trafia do Sławy, by rozwiązać zagadkę brutalnych morderstw młodych dziewcząt. Przełożeni motywują go jednak obietnicą awansu w przypadku pomyślnego zakończenia śledztwa. Nadzieja, że w uzdrowisku będzie mógł trochę pobumelować i nacieszyć się specyficznym mikroklimatem, pryska dość szybko jak bańka mydlana. Habicht z coraz większym zaangażowaniem pracuje nad sprawą odkrywając coraz to nowe fakty, aż pewnego razu – chyba ku zaskoczeniu mocodawców przez których został wybrany do tego zadania – poznaje o „jeden fakt za dużo”…

Jak skończy się śledztwo Habichta? Co naprawdę dzieje się w Sławskim Pałacu? Nad czym pracują Niemcy i jakie zdanie ma grupa Hitler Jugend stacjonująca w pobliskiej marinie? W końcu jaką rolę tym razem odegra hrabina von Häften i co w Sławie będzie robić sam Himmler? Odpowiedzi na te pytania poznacie po przeczytaniu książki.

Ciekawa zagadka, stopniowane napięcie, lekkie pióro, ciekawe postacie oraz bogato przedstawione tło obyczajowe i historyczne historii to zdecydowane zalety kryminału „Furia rodzi się w Sławie”. Polecam ponownie i mam nadzieję, że Krzysztof Koziołek wkrótce należeć będzie przynajmniej do piątki najpoczytniejszych polskich autorów kryminałów. Dobra literatura, na dobrym poziomie!

niedziela, 1 lipca 2018

„Wzgórze Piastów” – Krzysztof Koziołek

Wydawnictwo: Akurat 
Data wydania: 13 czerwca 2018
ISBN: 9788328709782
Liczba stron: 320

„Wzgórze Piastów” to już czternasta powieść Krzysztofa Koziołka, która jednocześnie należy - obok książek „Furia rodzi się w Sławie” i „Góra Synaj” – do serii kryminałów retro. Dość długo się też zastanawiałam czy sięgać po cykl chronologicznie, ale doszłam do wniosku, że nie jest to konieczne. Poza tym nie mogłam się doczekać „Wzgórza Piastów”, którego akcja rozgrywa się przede wszystkim w moim rodzinnym mieście.

Fabuła kryminału dzieje się głównie w 1939 roku - dosłownie w przeddzień Drugiej Wojny Światowej, chociaż mamy kilka retrospekcji opisujących wcześniejsze wydarzenia, do których bohaterowie odnoszą się w teraźniejszości. Główną bohaterką książki jest hrabina Franziska von Häften – Polka, która z praktycznych względów poślubiła Niemca. Jest ona również polską agentka wywiadu, a jej zadanie w Grünbergu (obecnie Zielona Góra) polega na donoszeniu polskim władzom o postępach w budowie umocnień nad Odrą, które koordynuje z resztą jej mąż inżynier. 

Działalność wywiadowcza hrabiny jest jednak motywem pobocznym. Na główny plan wysuwa się śledztwo kryminalne dotyczące pewnej tajemniczej śmierci, która zdarzyła się podczas przyjęcia śmietanki towarzyskiej Grünbergu, nie mogło tam zabraknąć oczywiście Franziski i jej męża. Traf chciał, że coraz więcej poszlak wskazuje na udział osób trzecich w tym niefortunnym „wypadku” największej plotkary w środowisku, która straciła życie w swojej piwniczce na wino. W końcu podejrzenia padają także na hrabinę…

Intrygująca fabuła, zaskakująca historia, napięcie stopniowane z każdym kolejnym rozdziałem, gdy czytelnik dowiaduje się niesamowitych i nowych faktów, bardzo ciekawe charakterystyczne postacie to tylko niektóre zalety „Wzgórza Piastów”. Będzie też trochę miłości, namiętności, zdrady – co pewnie szczególnie ucieszy czytelniczki. Wszystko jednak bardzo wyważone, akuratne i ze smakiem. 

Poza tym autor wykonał kawał naprawdę dobrej roboty oddając bardzo wiernie realia Zielonej Góry lat 30tych ubiegłego wieku. Skupił się tu nie tylko na faktach historycznych – chociaż te są nie bez znaczenia – bardzo wiernie opisuje również topografię i architekturę miasta (i okolic) oraz ważniejszych miejsc i wystrój wnętrz budynków, w których toczy się historia. Czytając tę powieść czytelnik bez problemu wyobraża sobie życie społeczne, kulturalne i polityczne dawnych lat, ma przed oczami najmniejszy detal strojów postaci, czy niemal czuje smak spożywanych przez nich dań i trunków. Nie mogę tu co prawda uniknąć skojarzeń z serią o Breslau Marka Krajewskiego, chociaż nie sądzę by było to coś złego. Z resztą postać hrabiny przywodzi mi na myśl tytułową „Marlene” z powieści historycznej Hanni Münzer, która na długo zapadła w mojej pamięci.

„Wzgórze Piastów” to bardzo dobry kryminał, który przypadnie do gustu nie tylko zielonogórskim lokalnym patriotom (tych serca skradnie na bank!). Szkoda tylko, że spotkanie z hrabiną von Häften było tak krótkie i tak szybko się skończyło. Pozostaje mi mieć nadzieję, że nie będzie ono ostatnie. Polecam i czekam na więcej!

poniedziałek, 25 czerwca 2018

„Oszustwo” – Philip Roth

Wydawnictwo: Wydawnictwo Łódzkie 
Data wydania: 1993
ISBN: 8321809782
Liczba stron: 164

„Oszustwo” to nietypowa książka, ponieważ składa się z samych dialogów pozbawionych jakiejkolwiek narracji. Te rozmowy nie są ze sobą powiązane – łączy je tylko jeden z rozmówców, który jest pisarzem i nazywa się Philip Roth. Czytelnik może więc mylnie utożsamiać go z samym autorem książki. Nie jest to jednak powieść autobiograficzna, chociaż autor zaciera granice między prawdą i fikcją zwodząc czytelnika. Z resztą nie tylko w kontekście tej postaci…

Tak więc tytułowe oszustwo nie odnosi się tylko do zdrady małżeńskiej, której dopuścił się główny bohater i która jest tematem przewodnim tej książki, ale i np. do literatury. (Swoją drogą mamy tu do czynienia z bardzo kreatywnym tłumaczeniem męża, że jednak nie posiada kochanki – panowie jak się „uczyć” to tylko od mistrza Rotha ;) ).  Roth uważa, że literatura wykorzystuje realne życie, przetwarza je w powieściach i zamienia na fikcję. Skutkiem tego rzeczywistość przenika zmyślenie, granice stają się płynne.

Partnerami do rozmów głównego bohatera – pisarza – są jego żona, kochanka oraz przyjaciel. Ponieważ, jak już wspomniałam w tej książce nie występuje narrator, czytelnik nie jest do końca pewny, kto wypowiada daną kwestię. Roth nie uważa, że to jest problem, ponieważ wg niego pisarz wciela się w inne postacie i mówi cudzymi głosami – to on je stworzył i zapisał wszystkie wypowiedzi.

Rozmowy te maja bardzo różny charakter – czasem bywają bardzo dowcipne, innym razem są przepełnione erotyzmem i zmysłowością, albo stają się wyjątkowo liryczne. Zawsze jednak powodowały uśmiech podziwu dla bardzo celnych obserwacji psychologicznych autora i często budziły różne moje wspomnienia, co było wyjątkowo przyjemne podczas czytania tej książki.

Philip Roth ujął mnie po raz kolejny swoim „Philipem Rothem”, uwiódł i rozbudził ochotę na więcej. Z pewnością jeszcze kiedyś wrócę do tej książki i przeczytam ją ponownie. Z wielką chęcią sięgnę też po inne utwory tego pisarza. Polecam.

poniedziałek, 11 czerwca 2018

„Przemytnik słów” – Natalio Grueso

Wydawnictwo: Muza Tytuł oryginału: La soledad
Data wydania: 21 marca 2018
ISBN: 9788328708785
Liczba stron: 288


„Przemytnik słów” to kolejny książkowy prezent, który bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Fajnie mieć przyjaciółkę wybierającą (przeważnie) tak trafione niespodzianki!

Ta książka to właściwie w większości zbiór odrębnych opowiadań zakończonych pointą wywołująca nie tylko uśmiech na twarzy, ale i refleksję, których tylko pozornie nic ze sobą nie łączy. To co subtelnie przenika przez wszystkie historie to właśnie słowa – jednak nie jakieś konkretne, powtarzające się za każdym razem – raczej to jak i po co się ich używa. Nietypowo w tym przypadku słowa znaczą dużo więcej niż gesty! Wpływają na losy bohaterów, wyznaczają bieg zdarzeń – przynoszą szczęście lub smutek.

O przeważającej części bohaterów tych opowieści słyszymy tylko raz. Jest więc opowiadanie o recepcjoniście, który po godzinach staje się księgoterapeutą przepisującym „na receptę” książki mające poprawić nastrój swoich klientów. Pojawia się też dość surrealistyczna historia właściciela ogromnej korporacji, która wykupiła na wyłączność prawa do używania wszystkich możliwych języków świata. Ludzie, którzy mogą sobie pozwolić na rozmowy kupują od niego słowa. W innym opowiadaniu czytamy o tajemniczym stalkerze, który kokieteryjnymi gestami chce wyrazić uczucie do pewnej kobiety samotnie odbywającą podróż sentymentalną do Paryża. To tylko kilka przykładów, mających na celu rozbudzić czytelniczą ciekawość i ochotę na więcej…

Wszystkie te opowieści niby zupełnie inne, jednak tworzą bardzo spójną całość. Można też przypuszczać, że są to historię, którymi samotny Francuz, dawny uwodziciel i bon vivant bawiący się niegdyś miłością, by osiągnąć zysk – Bruno Labastide, chcę zyskać względy pięknej japońskiej kurtyzany o imieniu Keiko. Kobieta każdą noc spędza z innym szczęśliwcem, który wcześniej zauroczył lub wzruszył ją wyjątkowym listem, wierszem, bądź tylko kilkoma słowami. Jakie siedem słów tym razem z jej ust usłyszy Bruno przed rozstaniem, gdyż z każdym wybrankiem spędza tylko jedną jedyną noc? 

„Przemytnik słów” to książka o wielu skrajnościach – miłości i samotności, wojnie i pokoju czy ogromnym bogactwie i skrajnej biedzie. Autor w swoim debiucie pięknie uwodzi słowami wywołując przyjemny dreszczyk podczas czytania. A robi to w bardzo oszczędny sposób, jakby chciał uniknąć zbędnych określeń. Jeśli macie ochotę na nastrojowe i nieco melancholijne zwierzenia Natalio Grueso, który twierdzi, że tylko pierwsze zdanie książki jest autobiograficzne, to szczerze polecam!

niedziela, 27 maja 2018

„Solange es Schmetterlinge gibt” – Hanni Münzer

Wydawnictwo: EISELE 
Tytuł oryginału: Solange es Schmetterlinge gibt
Data wydania: 2017
ISBN: 9783961610037
Liczba stron: 380

Książka, której polskie tłumaczenie tytułu brzmi „Tak długo, jak istnieją motyle”, a którą w skrócie będę nazywać „Motylami” zaczyna się jak typowa literatura dla kobiet i tworzona przez kobiety czyli tzw. „chic-lit”. Ponieważ zdecydowanie nie jestem fanką tego typu „romansideł”, przyznam, że na początku czytania „Motyli” poczułam lekką irytację oraz zawód.

Pojawia się więc kobieta po 30stce, z problemami, typowa „szara mysz” mieszkająca tylko z kotem, która nie umie cieszyć się życiem i bardzo chciałaby być dla wszystkich niewidzialna i która przypadkiem na klatce schodowej spotyka przystojnego, dobrze zbudowanego, pewnego siebie (jeszcze tego nie wie, że również bardzo inteligentnego, zabawnego, mądrego), młodszego chłopaka niosącego pudła ze swoimi rzeczami do mieszkania na poddaszu, które niedawno się zwolniło. Po takim wstępie oczywistym jest, że coś się między nimi wydarzy. I na TO wydarzenie nie trzeba długo czekać. Jason swoim optymizmem, energią, zapałem i dobrym sercem wydaje się przebijać przez skorupę a raczej kokon – bo chyba to określenie, szczególnie w kontekście tytułu, lepiej tu pasuję – jakim otoczyła się Penelopa po pewnym tragicznym zdarzeniu, którego konsekwencją był również rozwód z Davidem.

Jednak jak się wkrótce okazało Hanni Münzer nie napisała tylko zwyczajnego ckliwego romansu! Jakże miłym zaskoczeniem po takim wstępie okazał się kolejny wątek – tym razem kryminalny, który jeszcze bardziej zbliżył naszych bohaterów i którzy czynnie brali w nim udział, a którego szczegółów z wiadomego względu nie będę tu przytaczać.

I wtedy następuje kolejny zwrot akcji i już nieco bardziej poważne i głębokie tematy – nawet powiedziałabym, że filozoficzne – nie pozbawione jednak odrobiny humoru na dobrym poziomie, związane z kolejna postacią – 80letnią chorą na raka sąsiadką Trudi, która planuje swoje dość nietypowe odejście z tego świata. Jednak zanim to się stanie, by ulżyć sobie w cierpieniu, nielegalnie hoduje w swoim mieszkaniu i popala „zioło”.

Penelopę i Trudi połączy prawdziwa przyjaźń i zafascynowana osobowością starszej przyjaciółki kobieta zacznie powoli zmieniać nastawienie do otaczającego ją świata. Jej wewnętrzna zmiana w największym stopniu będzie zasługą Trudi, jednak Jason również odegra tu bardzo istotną rolę, tworząc wspólny front z nieco ekscentryczną uroczą starszą panią. W tym miejscu należy wspomnieć, że Hanni Münzer bardzo dobrze wie jak przedstawić skomplikowaną psychikę i różnorodne charaktery swoich bohaterów oraz dotrzeć do sedna problemu. „Motyle” to powieść przedstawiająca bardzo realistycznie ewolucję kobiecej osobowości i jest to rozwój niezależny i świadomy.

Chociaż „Motyle” są samodzielną powieścią, której odbioru nie zakłóca brak znajomości poprzednich książek Hanni Münzer, to stanowi ona jednak pewien „pomost” pomiędzy „Marlene” (i też w pewnym sensie poprzedzającej ją „Miłości w czasach zagłady”), głównie przez postać Trudi, która w „Motylach” będzie odnosić się nie raz do swojej niesamowitej przeszłości bardziej szczegółowo przedstawionej właśnie w powieści „Marlene”. Z resztą miłośnicy sagi Hanni Münzer także w przypadku „Motyli” mogą liczyć na ponowne – choć bardzo krótkie – spotkanie z Marlene Kalten. Dla mnie niestety zbyt krótkie. Uważam, że spokojnie można było chociaż trochę rozbudować ten wątek.

Ale nie tylko nawiązanie do książki „Marlene”, a także same „Motyle” pokazują, że ludzki los tworzy niesamowitą sieć różnorodnych powiązań i zależności, wielokrotnie udowodniając, że nic nie dzieje się bez przyczyny i każde działanie ma prędzej czy później swój skutek. Hanni Münzer poprzez bohaterów swojej powieści pokazuje – a robi to jak zwykle w uroczy sposób – że świat jest pełen cudów dla tych, którzy je widzą i że łatwo jest tańczyć w słońcu, ale robić to w deszczu jest prawdziwą sztuką.

Mam nadzieję, że „Solangę es Schmetterlinge gibt” jako trzecia książka Hanni Münzer doczeka się w końcu polskiego tłumaczenia. Jest to bardzo optymistyczna, nieprzecietna i piękna historia nie tylko dla kobiet. Chociaż „zainteresowanym” i podobnie jak Hanni Münzer „zakochanym” w Jasonie paniom zdradzę, że autorka planuje poświęcić mu jego własną książkę. Przyznam, że jestem jej bardzo ciekawa… ;-)

sobota, 5 maja 2018

„Morfina” – Szczepan Twardoch

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
data wydania: listopad 2012
ISBN: 9788308050118
liczba stron: 584

Zachęcona intrygującym opisem z wielkim zapałem sięgnęłam po „Morfinę” Szczepana Twardocha i niestety dość duże było moje początkowe rozczarowanie tą książką. Fabuła ciekawiła, ale specyficzny sposób jej przedstawienia był dość męczący i drażniący. I nie mam tu na myśli narracji z różnych perspektyw, która odnosi się do dłuższych fragmentów. Ten zabieg jest oryginalny, ale nie „przekombinowany”.

Mamy więc przede wszystkim narratora pierwszoosobowego utożsamiającego się z głównym bohaterem – Konstantym Willemannem – który koncentruje się na jego wewnętrznych przeżyciach oraz interpretacji zdarzeń, których doświadcza.

Po jakimś czasie pojawia się narrator drugoosobowy – niezbyt skonkretyzowany, dość enigmatyczny, ale wiemy, że jest to głos kobiecy. Wchodzi on w swoisty dialog z pierwszym narratorem, jednak nie uczestniczy w wydarzeniach jedynie się do nich odnosi. Kim jest ten narrator autor pozostawia interpretacji czytelnika, a ta może być dość szeroka. Najwięcej wyjaśnia zakończenie książki, które w zasadzie jednoznacznie pozwoliło mi go określić.

Dostrzec możemy jeszcze jeden typ narracji – narrację osoby wszechwiedzącej i zdystansowanej, posiadającej nieograniczona wiedzę także o przyszłości i „przepowiadająca” głównie jak skończy się życie postaci występujących w utworze – tzw. narrację auktorialną. Ta narracja płynnie przechodzi z wyżej opisywanej. Często miałam wrażenie, że tą wszechwiedzącą narratorką jest właśnie głos kobiecy.

I występowanie tych wszystkich wyżej wspomnianych narratorów opowiadających każdy ze swojej perspektywy jest naprawdę w porządku. Ale irytujące było przeplatanie dwóch narracji naprzemiennie w każdym kolejnym zdaniu – identycznie brzmiącym ze zmienioną tylko osobą – z pierwszej na trzecią. Tak jakby po Konstantym powtarzało jakieś echo. Niestety ten zabieg pojawia się w początkowej części powieści dość często i może zniechęcić do dalszego jej czytania, bo wprowadza jakiś niezrozumiały i niepotrzebny chaos. Pod tym względem „Morfina” jest książką, której trzeba dać szansę i po przeczytaniu całości stwierdzam, że można przymknąć oko na te początkowe niedoskonałości, a nawet znaleźć jakieś ich uzasadnienie – w końcu to „Morfina”…

Przejdźmy jednak do zalet. Bez wątpienia jednym z dwóch bardzo mocnych punktów tej książki jest sylwetka głównego bohatera – wspomnianego już Kostka Willemanna. Postać zdecydowanie nieszablonowa i raczej wykreowana na antybohatera, mimo to budzi naprawdę dużą sympatię. Chociaż „Morfina” jest książką, której akcja toczy się w czasie Drugiej Wojny Światowej, to nie jest to powieść stricte o wojnie. Nie dopatrzymy się tu raczej typowej dla polskich dzieło dotyczących tego okresu martyrologii i także Kostek nie jest kryształowym patriotą gotowym oddać swoje życie w imię ojczyzny. Jest z kimś zgoła odmiennym. To Warszawiak ale prawie Niemiec, gdyż jego ojciec jest niemieckim arystokratą i oficerem, a matka spolszczoną Ślązaczką, który mimo dość krótko trwającego epizodu wojskowego stara się nie zauważać, że w koło toczy się wojna. Żyję bardzo rozrywkowo, wygodnie, intensywnie i egoistycznie. Nie stroni od nocnych lokali, alkoholu, morfiny i kobiet mimo, że w domu czeka idealna żona i syn. I właśnie to jaki jest ten rozpaczliwie szukający swojej tożsamości główny bohater „Morfiny” sprawiło, że mimo początkowych „niedogodności” postanowiłam poznać jego wyjątkową historię do końca – historię, która nie raz będzie zaskakiwać czytelnika.

Drugim atutem powieści są bardzo wiernie odtworzone przez Szczepana Twardocha (który jest Ślązakiem, a nie warszawiakiem) realia stolicy z 1939 r. Opis konkretnych miejsc, ulic, kawiarni, lokali nocnych, w końcu opis ludzi – ich zachowania, obyczajów, dialogi - to wszystko sprawia, że czytając bardzo łatwo możemy zobaczyć tamtą Warszawę, stojącą u progu ogromnej tragedii. Atmosfera dawnych czasów będzie jeszcze bardziej wyczuwalna, gdy obraz polskiej stolicy zestawimy z kontrastującym z nią wizerunkiem Budapesztu, gdzie również toczy się część akcji powieści. Przedstawienie tych dwóch miast jest jak porównanie ze sobą dwóch różnych światów. Warszawa wyniszczona wojną - miasto, którego praktycznie już nie ma i węgierska luksusowa idylla - sielankowa, w której ciągle można normalnie żyć. Ukazanie takiego Budapesztu daje oddech - także czytelnikowi - nie tylko bohaterom.

„Morfina” Szczepana Twardocha to powieść zdecydowanie uzależniająca i wywołująca całe spektrum skrajnych emocji. To książka, która wciąga coraz bardziej z każdym kolejnym rozdziałem! szczególnie w kontekście tytułu określenie to jest jak najbardziej adekwatne. Jest to lektura wymagająca od czytelnika niesamowitego skupienia, ale cieszę się, że podjęłam się tego „wyzwania”. Wyjątkowa, oryginalna i bez wątpienia godna polecenia. I jeśli nie oczaruje was od pierwszego wejrzenia, warto wykazać się cierpliwością i dać jej druga szansę. Ja nie żałuję!

niedziela, 15 kwietnia 2018

„Cień wiatru” – Carlos Ruiz Zafon

Cykl: Cmentarz Zapomnianych Książek (tom 1) 
Wydawnictwo: Muza
Tytuł oryginału: La sombra del viento
Data wydania: luty 2005
ISBN: 8373195025
Liczba stron: 516

Przyznam, że długo zwlekałam z przeczytaniem jakiejś książki Carlosa Ruiza Zafona. Może zabrzmi to nielogicznie, ale odstraszała mnie jego popularność, która swego czasu przerodziła się wręcz w „modę na Zafona”. Z niewielkimi oporami, ale i z ciekawością zdecydowałam się w końcu, kilka dni temu sięgnąć po „Cień wiatru”, by móc wyrobić sobie własne zdanie na temat twórczości autora. Przyznam, że już po kilkunastu stronach moje opory zniknęły całkowicie! Historia wciągnęła mnie bez reszty. Cudowna, wyjątkowa historia. I nie ważne ile napiszę na temat tej książki, mój opis nawet w najmniejszym stopniu nie odda jej „cudowności”. Całkowicie przepadłam za „Cieniem wiatru” i chyba za twórczością Zafona (chociaż jedna jaskółka wiosny nie czyni…)

„Cień wiatru” opowiada historię młodego chłopca – Daniela, którego ojciec pewnego dnia zaprowadził go do bardzo tajemniczego i wyjątkowego miejsca jakim okazał się ‘Cmentarz Zapomnianych Książek’. Chłopiec w labiryncie regałów zapełnionych od ziemi po sufit wszystkimi możliwymi książkami, miał wybrać jedną jedyną, która odtąd będzie tylko jego i którą będzie musiał ocalić od zapomnienia. Może nie brzmi to zbyt przekonującą i zachęcająco, ale to dopiero początek, który jeszcze przyjmowałam dość sceptycznie…

Wybór Daniela padł na „Cień wiatru” Juliana Caraxa i miał ogromny wpływ na jego dalsze życie, które poznajemy na kolejnych kartach książki. Książka zafascynowała go do tego stopnia, że zaczął żyć życiem jej bohaterów, którzy wkrótce okazali się nie być tylko fikcyjnymi postaciami wykreowanymi przez mało znanego autora… „Cień wiatru” stał się w pewnym stopniu jego małą „obsesją” – zapragnął dowiedzieć się wszystkiego o Caraxie i o tym dlaczego, ktoś próbuje zniszczyć wszystkie jego dzieła. I TO jest początek tej zaskakującej, niesamowitej i pięknej opowieści, w której okaże się, że życie Daniela, ma dużo więcej wspólnego z losami bohaterów, o których czytał w swojej ukochanej książce, niż mu się na początku mogło wydawać…

„Cień wiatru” nie jest jednak tylko książka o rozwiązywaniu zagadki i prowadzeniu amatorskiego „śledztwa” przez młodego chłopaka, które przyznam, bywało bardzo intrygujące i trzymające w napięciu! To wielowątkowa opowieści o miłości – tej pierwszej, prawdziwej, namiętnej, na całe życie – nie zawsze szczęśliwej, ale zawsze wyjątkowej i determinującej dalsze losy bohaterów. A tam gdzie jest miłość, często pojawia się i zazdrość, zawiść oraz zemsta! Czyli znajdziemy tu również dreszczyk emocji! Dla równowagi pojawi się także wyjątkowa przyjaźń zrodzona w zaskakujących okolicznościach, która połączy losy bohaterów już na zawsze. Może brzmi to jak banalne frazesy, ale to dlatego, że o „Cieniu wiatru” Zafona nie powinno się pisać, tylko go czytać!

C. R. Zafon nie tylko opisał fenomenalną historię, ale też przedstawił ja po mistrzowsku pięknym językiem, z którym obcowanie staje się ogromną przyjemnością. Klimat książki, plastyczne opisy miejsc Barcelony, bardzo zróżnicowane charakterologicznie postaci, ich wielkie emocje przenoszą czytelnika do pięknego świata wykreowanego przez pisarza. To jedna z tych książek, po których skończeniu pojawia się żal, że ma się już ją za sobą, że zna się już całą historię. Na szczęście historia ta na długo pozostanie w mojej pamięci i zawszę mogę do niej wrócić.

Obowiązkowa pozycja na półce każdego bibliofila, która zdecydowanie trafia na półkę moich „NAJ”! Szczerze polecam!
 
P.S. i jakoś tak miło mi się robi mając świadomość, że mój egzemplarz "Cienia wiatru" również pochodził z pewnego antykwariatu... :-)

wtorek, 10 kwietnia 2018

„Grandhotel. Powieść nad chmurami” – Jaroslav Rudiš

Seria: Czeskie Klimaty
Wydawnictwo: Książkowe Klimaty
Tytuł oryginału: Grandhotel
Data wydania: czerwiec 2013
ISBN: 9788364168017
Liczba stron: 233

„Grandhotel. Powieść nad chmurami” to druga – po „Niebie pod Berlinem” – książka Jaroslava Rudiša, którą przeczytałam i ponownie był to bardzo dobry wybór. Chyba coraz bardziej zaczynam ulegać czarowi czeskiej literatury i wcale mnie ten fakt nie martwi. „A tak na marginesie”, intrygujące jest to upodobanie autora do przestworzy… ;-)

Tytułowy „Grandhotel” – futurystyczna budowla o kształcie odwróconego leja – położony jest malowniczo na szycie góry Ještěd, u podnóży której leży piąte pod względem wielkości miasto w Czechach czyli Liberec. Przewodnikiem po hotelu oraz narratorem opowieści jest główny bohater Fleischman. A opowiadać on będzie po prostu o swoim życiu. Niby nic nadzwyczajnego, tak samo jak on, jednak w tej opowieści jest coś magnetyzującego co przyciąga, wciąga i budzi wiele pozytywnych emocji, powodując, że czytelnik nie może odłożyć książki na później.

Fleischman obecnie pracuje w Grandhotelu u swojego kuzyna Jegra, który zaopiekował się nim po tym, jak odeszli jego rodzice. Nie był to może los wygrany na loterii, ale przynajmniej nie trafił do przytułku. Traktowany jest przez swojego zwierzchnika jak popychadło, przez co może budzić współczucie, jednak sam nie robi z tego faktu jakiejś tragedii. Raczej przyjmuje to ze stoickim spokojem, bo taki już jest. Pogodzony z losem, nie ma pragnień, nigdzie nie był – jak (stereo)typowy Czech, do niczego nie dąży, nic nie chce zmienić. I to jest też jego problem – niemożność osiągnięcia czegokolwiek.

Z resztą każda z pojawiających się w Grandhotelu osób ma podobny problem, tak jakby to miejsce przyciągało specyficzne podobne osobowości – życiowych nieudaczników, którzy nie osiągnęli zbyt wiele… W przeciwieństwie do nich Fleischman regularnie chodzi na spotkania do pani psycholog, podczas których próbuje zrozumieć siebie i przeanalizować swoje życie, tylko, że z tych wizyt też ciągle nic nie wynika…
 
Mimo swoich 30 lat na pierwszy rzut oka może wydawać się dość infantylny, nieporadny, trochę pokrzywdzony, jednak zdecydowanie nie można powiedzieć, że jest głupkiem, co dość często zarzucają mu inni wyśmiewając go. Po prostu jest dość nieprzeciętny, ma swój własny wykreowany przez siebie świat – świat który kręci się wokół… pogody, bo „od pogody – jak twierdzi – wszystko zależy” – z tego powodu zwany jest też Chmuromirem. A ponieważ położenie Grandhotelu daje mu fantastyczne możliwości do obserwacji warunków atmosferycznych oddaje się swojej pasji na całego stając się w tej dziedzinie prawdziwym ekspertem. Fachowo wypowiada się na temat różnych zjawisk pogodowych, potrafi je analizować tworząc wykresy, wyciąga trafne wnioski ze swoich obserwacji – „a tak na marginesie” ogólnie jest spostrzegawczym obserwatorem, którego przemyślenia są pełne życiowych mądrości – „tak na marginesie”. ;-)

Jego pasja – czyli pogoda, obserwowanie nieba i chmur dają mu szczęście. I w gruncie rzeczy, mimo, że ciężko mu osiągnąć cokolwiek, nie można powiedzieć, że całkowicie nie ma pragnień – „bo przecież każdy człowiek ma jakieś marzenia – jak twierdzi pani doktor.” Fleischman marzy by „wydostać się z tego miasta i zobaczyć wszystkie chmury świata. I może kiedyś tu wrócić. Ale żeby wrócić musiałbym najpierw odejść”. Czy takie stwierdzenie nie jest urocze tak samo jak i sam Fleischman?

Ja przyznam, że przepadłam za tą historią, za tą postacią, za tą książką. Może i napisaną trochę naiwnie lecz z humorem, dość prostym językiem, ale w przecież „książki są przeciwieństwem armat – im krótsze i lżejsze, tym dalej niosą.” „Grandhotel” jest bardzo nostalgiczną i pełną refleksji powieścią, która uświadamia nam, że by zrobić krok w na przód czyli w przyszłość należy najpierw uporać się ze swoją przeszłością. Trzeba pogodzić się z tym co było, stawić temu czoła – czasem wystarczy to po prostu głośno się do tego przyznać – jak Fleischman – i wtedy stajemy się wolni i wszystko może się udać i nawet „chmury będą na wyciągnięcie ręki”!

Czas spędzony „w” „Grandhotelu” był bardzo przyjemny i na długo pozostanie w mojej pamięci. Na pewno jeszcze kiedyś wrócę do tej niesamowicie pozytywnej książki, która na każdą myśl o niej wywołuje uśmiech na mojej twarzy. I ponieważ bardzo lubię czytać o miejscach, które znam, lub odwiedzać miejsca, o których czytałam, mam nadzieję, że uda mi się kiedyś dotrzeć na szczyt góry Ještěd do tego wyjątkowego hotelu. Ciekawe czy spotkam tam jakiegoś Fleischmana.

wtorek, 13 marca 2018

„Dobre wychowanie” – Amor Towles

Wydawnictwo: Znak Literanova
Tytuł oryginału: Rules of Civility
Data wydania: kwieciń 2013
ISBN: 9788324023288
Liczba stron: 368

Jest to druga powieść Amora Towlesa, którą przeczytałam, mimo, że to właśnie od niej zaczął swoja karierę jako pisarz. Chociaż książka ta trafiła w 2011 roku na listy bestsellerów New York Timesa, Boston Globe i Los Angeles Times,  The Wall Street Journal uznał ją za jedną z dziesięciu najważniejszych książek beletrystycznych wydanych w 2011 r., a francuski przekład otrzymał w 2012 r. Nagrodę Fitzgeralda, to opis znajdujący się na okładce zachęcił mnie do sięgnięcia po nią tylko w umiarkowany sposób. Stwierdziłam, że kiedyś pewnie przy okazji tę książkę również przeczytam. Ach… jakże mylne mogą być te „pierwsze wrażenia” i „okładki”!

„Dobre wychowanie” to powieść retro, której akcja rozgrywa się głównie w Nowym Jorku lat 30-tych ubiegłego stulecia. Główną bohaterką i zarazem narratorką jest młoda dziewczyna (na marginesie autor świetnie poradził sobie z tą kobieca narracją!), która ucieka z emigranckiej biedy Brooklynu, zmieniając przy okazji imię z Katiya na Katey. Jest oczytana, wyważona, akuratna, potrafiąca zawsze zachować się odpowiednio do sytuacji i otoczenia, nie przeszkadza jej to jednak być równie rozrywkową jak jej przyjaciółka i współlokatorka – Eve – i czerpać z życia przyjemności.

Eve ma sporo wspólnego z Katey, również wyrwała się z nudnego życia na Południu, marzy o tym by wybić się ze swojej warstwy społecznej i osiągnąć sukces. Obie mają co prawda inne wizje tego sukcesu i różnymi sposobami do niego dążą, na co w duży, wpływ maja odmienne charaktery obu pań, nie komplikuje to jednak ich przyjaźni, która chwilowe zawirowanie przechodzi jedynie, gdy na horyzoncie pojawia się młody, przystojny i bogaty mężczyzna – Tinker – „dżentelmen do zakochania”… Mylą się jednak ci, którzy stereotypowo wyobrażą sobie dalszy ciąg tej historii – skąd inąd romantycznej, subtelnej, intrygującej, pozytywnej i bardzo zaskakującej! Nie zawsze będzie jednak tak cukierkowo – pojawią się również momenty tragiczne i nostalgicznie. Nie będę jednak zdradzać więcej szczegółów, by czytelnik sam mógł delektować się lekturą tej książki, bo czytanie jej było naprawdę wielką przyjemnością.

Książka ma świetny lekki styl, czyta się błyskawicznie. Dzięki bardzo plastycznym opisom Amor Towles wykreował w niej bardzo ciekawy obraz Nowego Jorku mimo, że tak naprawdę tylko dwa miejsca wspominane w książce przetrwały do dzisiaj – Hotel Plaza oraz Klub 21 – a i pojawiają się takie, które istniały tylko wyłącznie w jego wyobraźni – jak np. undergroundowy klub jazzowy prowadzony przez Rosjan. Czytając ma się wrażenie, że wszystko o czym pisze Towles jest takie prawdziwe i wręcz namacalne. Do tego cały czas czuje się atmosferę tamtych czasów – książka jest pełna „smaczków z przeszłości”– informacji o minionej epoce, przekazanych w bardzo subtelny i nienachalny sposób, a wynajdywanie ich sprawia naprawdę wielka frajdę.

W opiniach o „Dobrym wychowaniu” bardzo często znajdziemy porównanie do „Śniadania u Tiffaniego” i „Wielkiego Gatsbyego”. Owszem te książki mają sporo wspólnego. Poza tym, że w każdej pojawia się Nowy Jork i atmosfera epoki jest bardzo sugestywnie opisania. Do tego bohaterowie prowadzą dość rozrywkowy styl życia charakterystyczny dla młodej elity lat 20tych i 30tych, mają wielkie aspiracje, marzą o awansie społecznym, niektórym nawet udaje się osiągnąć sukces, jednak „Dobre wychowanie” jest dla mnie książką pod każdym względem wyjątkową i na pewno nie umniejszałabym jej wartości w porównaniu z wymienionymi wyżej dziełami.

O wielkiej sile tej powieści świadczą przede wszystkim niebanalne postacie – nie tylko dwie wyżej wymienione dziewczyny i Tinker, ale cały rząd znaczących i ciekawych charakterologicznie postaci drugoplanowych (Wallace i Dicky, Anne Grandyn czy Mason Tate) które miały bardzo duży wpływ na to jak ewoluowała główna bohaterka i jej historia. A historia ta może być bardzo inspirująca. Owszem los jest nieprzewidywalny stwarza nam ogromne możliwości (czasem płata figle), ale mamy też wpływ na nasze życie dokonując świadomych wyborów. Ważne by to były nasze wybory i żebyśmy zawsze żyli przede wszystkim w zgodzie ze sobą. Może to brzmi banalnie, ale jednak skłania do refleksji, tak jak „Dobre wychowanie” Amora Towlesa. Zarówno książka, jak i jej autor trafiają na półkę moich „naj”. 

piątek, 9 marca 2018

„Wielki Gatsby” - Francis Scott Fitzgerald

Wydawnictwo: Bellona     
Tytuł oryginału: The Great Gatsby
Data wydania: 2013
ISBN: 9788311128835
Liczba stron: 190

„Wielki Gatsby” to powieść obyczajowa, której akcja rozgrywa się na początku lat 20tych XX wieku w okolicach Nowego Yorku czyli z jednej strony w czasie dynamicznego rozwoju amerykańskiej gospodarki, wielkich możliwości, przemian obyczajowych, ale też wtedy, gdy wprowadzono prohibicję, co łączy się nierozerwalnie z działalnością licznych grup przestępczych i ich szemranymi interesami. Nigdy wcześniej slogan „od pucybuta do milionera” nie zyskał tak bardzo na znaczeniu i nie wyznaczał początku kariery tak licznych osobistości nowej elity finansowej.

Idealnym przykładem, który łączy w sobie te wszystkie wyżej wymienione zjawiska jest tytułowy Jay Gatsby, którego czytelnik poznaje poprzez wspomnienia narratora i, jak się później okaże, jedynego prawdziwego przyjaciela Gatsby’ego – Nicka Carraway’a, - młodego absolwenta Yale, stojącego zarówno u progu kariery w branży finansowej, jak i dorosłego życia, które chce rozpocząć z dala od rodzinnej Minnesoty z czystą kartką.

Nick sprowadza się na Long Island i jako sąsiad Gatsby’ego ma możliwość obserwowania stylu życia młodej nowojorskiej śmietanki, a także wstąpienia powoli do tych nowych wyższych sfer. Tylko czy rzeczywistość okaże się tak atrakcyjna jak wyobrażenie o niej? Z czasem, gdy Gatsby zaczyna mu ufać, otwiera się przed nim i daje mu się naprawdę poznać, okazuje się, że to jego cudowne życie jest tylko grą pozorów, mirażem mającym mu zapewnić status, uznanie, szacunek i… miłość kobiety, która była motorem jego działania. Fascynacja dziewczyną z przeszłości determinowała jego postępowanie, uczucie do niej stało się motywacją, by wyrwać się ze swojej warstwy społecznej, zbić fortunę, zaimponować jej i zapewnić to wszystko, na co zasługuje panna z dobrego i bogatego domu.

By nie zdradzić zbyt wiele z tej dość prostej, ale bardzo ciekawej historii, wspomnę tylko, iż po raz kolejny sprawdzą się  powiedzenia, że „pieniądze szczęścia nie dają” i „nie kupi się za nie ani miłości, ani przyjaźni”. Smutne, ale prawdziwe. Siłą tej książki są bez wątpienia bardzo zróżnicowani i ciekawie skonstruowani bohaterowie budzący wiele emocji oraz bardzo sugestywnie oddany klimat Ameryki lat 20tcyh ubiegłego stulecia.

Fitzgerald przedstawił w swojej powieści wierny obraz tzw. „straconego pokolenia”, którego młodzieńcze lata pokrywały się z pierwszą wojna światową. Jednak jest to powieść ponadczasowa, aktualna także dzisiaj, kiedy „American dream” jest wciąż synonimem idealnego bajkowego życia i celem wielu młodych ludzi.

Jedyne, do czego mogę się przyczepić to długość książki (chociaż w sumie słowo „krótkość” byłoby bardziej odpowiednie). Żałuję, że czas spędzony z bohaterami „Wielkiego Gatsby’ego” trwał tak krótko i wręcz minął w mgnieniu oka. Czyżby była to kolejna książka zaliczana do kanonu klasyki amerykańskiej literatury, na miarę – może zabrzmi to złośliwie, a na pewno ironicznie – amerykańskich możliwości czytelniczych? A może Francis Scott Fitzgerald antycypował, że będzie to świetny materiał na scenariusz do filmu? W końcu „Wielki Gatsby” doczekał się póki co już 5 ekranizacji.

Jako miłośniczka klasyki literatury polecam jednak bezwzględnie!

czwartek, 1 marca 2018

„Rosja” – Edward Rutherfurd

Seria: Szmaragdowa seria
Wydawnictwo: Czarna Owca
Tytuł oryginału: Russka
Data wydania: 10 listopada 2017
ISBN: 9788380156395
Liczba stron: 888

Jest to trzecia epicka powieść historyczna Edwarda Rutherfurda, którą przeczytałam i po raz kolejny autor całkowicie spełnił moje oczekiwania. Na polskie tłumaczenie trzeba było czekać aż 26 lat, ale było warto! Na prawie 900 stronach, w 12 tematycznych rozdziałach, autor przedstawił kompleksowo dzieje potężnego państwa rosyjskiego, począwszy od 180, a skończywszy na 1990 roku. Nie jest to jednak nużący podręcznik do nauki historii – Ruhtehrfurd nie przytłacza czytelnika ogromem faktów historycznych, szczegółów, konkretnych dat, lecz jedynie kreśli, w bardzo przystępny sposób, tło historyczne, w którym umieszcza - obok prawdziwych - fikcyjne zdarzenia i postacie. Bardzo płynnie przechodzi od historii Rosji, do historii opisywanych rodzin.

Być może by lepiej trafić do polskich czytelników oryginalny tytuł powieści „Russka” przetłumaczono jako „Rosja”. Tak naprawdę akcja powieści toczy się głównie właśnie w dwóch fikcyjnych miejscowościach o nazwie Ruska (jednej w okolicy Moskwy, drugiej w pobliżu Kijowa) – tam się wszystko zaczyna i tam się kończy… Te dwie wymyślone wioski mają jednak cechy okolicy, w której się znajdują. Część zdarzeń przedstawiona jest również w Moskwie i Petersburgu, a o innych miejscach dość często wspominają bohaterowie w swoich opowieściach. Uważam jednak, że Rutherfurd nie odszedł za bardzo od swojego charakterystycznego schematu umiejscawiania wydarzeń w jednym konkretnym mieście. 

Głównymi bohaterami powieści są tradycyjnie fikcyjne rodziny – Bobrowów, Suworinów, Romanowów, Iwanowów, Karpienków i Popowów, które bardzo często spotykają na swojej drodze autentyczne postacie i biorą udział w rzeczywistych zdarzeniach historycznych. Losy konkretnych przedstawicieli poszczególnych rodów, na przestrzeni wieków, splatają się ze sobą, często w bardzo zaskakujący sposób. By ułatwić czytelnikowi zrozumienie i zapamiętanie tych wszystkich relacji autor umieścił na początku książki dość proste, ale wystarczająco dokładne drzewo genealogiczne. Przyznam, że zerkałam do niego przy każdym rozdziale.

Czytając „Rosję” mamy możliwość poznać ten kraj kompleksowo – nie tylko jego historię, ale i geografię, zwyczaje, obyczaje, obrzędy i kulturę. I przyznam, że ten aspekt społeczny potrafił mnie nie jeden raz zaskoczyć, zniesmaczyć lub nawet przygnębić. Może autor oszczędza nam bardzo szczegółowych opisów związanych z okrucieństwem, jednak jedno zdanie opisujące brutalność Tatarów, Iwana Groźnego czy też zwykłego chłopa wystarczy by wzbudzić wielkie współczucie wobec wyjątkowo ciężkiego i niesprawiedliwego losu przeciętnego obywatela rosyjskiego (w tym bardzo często głównie kobiet) – i co jeszcze bardziej smutne – bez względu na to jakiego przedziału czasowego dotyczą te wydarzenia.

Chociaż siłą rzeczy, w pewnym sensie, porównuję te książkę do poprzednich i może jej ogólny wydźwięk jest dość przytłaczający – szczególnie przy subtelnym przepełnionym miłością „Paryżu” albo pełnym wielkich możliwości, sukcesu i kariery „Nowym Jorku - to absolutnie nie żałuję, że po nią sięgnęłam. „Rosja” to kolejne monumentalne dzieło, w którego tworzenie Rutherfurd włożył ogrom pracy, biorąc przede wszystkim pod uwagę rozległy reaserch poprzedzający pisanie. Myślę, że autorowi świetnie udało się wniknąć w to pełne tajemnic i sprzeczności społeczeństwo i pokazać typową rosyjską (słowiańską?) duszę, która tak intryguje.