niedziela, 27 maja 2018

„Solange es Schmetterlinge gibt” – Hanni Münzer

Wydawnictwo: EISELE 
Tytuł oryginału: Solange es Schmetterlinge gibt
Data wydania: 2017
ISBN: 9783961610037
Liczba stron: 380

Książka, której polskie tłumaczenie tytułu brzmi „Tak długo, jak istnieją motyle”, a którą w skrócie będę nazywać „Motylami” zaczyna się jak typowa literatura dla kobiet i tworzona przez kobiety czyli tzw. „chic-lit”. Ponieważ zdecydowanie nie jestem fanką tego typu „romansideł”, przyznam, że na początku czytania „Motyli” poczułam lekką irytację oraz zawód.

Pojawia się więc kobieta po 30stce, z problemami, typowa „szara mysz” mieszkająca tylko z kotem, która nie umie cieszyć się życiem i bardzo chciałaby być dla wszystkich niewidzialna i która przypadkiem na klatce schodowej spotyka przystojnego, dobrze zbudowanego, pewnego siebie (jeszcze tego nie wie, że również bardzo inteligentnego, zabawnego, mądrego), młodszego chłopaka niosącego pudła ze swoimi rzeczami do mieszkania na poddaszu, które niedawno się zwolniło. Po takim wstępie oczywistym jest, że coś się między nimi wydarzy. I na TO wydarzenie nie trzeba długo czekać. Jason swoim optymizmem, energią, zapałem i dobrym sercem wydaje się przebijać przez skorupę a raczej kokon – bo chyba to określenie, szczególnie w kontekście tytułu, lepiej tu pasuję – jakim otoczyła się Penelopa po pewnym tragicznym zdarzeniu, którego konsekwencją był również rozwód z Davidem.

Jednak jak się wkrótce okazało Hanni Münzer nie napisała tylko zwyczajnego ckliwego romansu! Jakże miłym zaskoczeniem po takim wstępie okazał się kolejny wątek – tym razem kryminalny, który jeszcze bardziej zbliżył naszych bohaterów i którzy czynnie brali w nim udział, a którego szczegółów z wiadomego względu nie będę tu przytaczać.

I wtedy następuje kolejny zwrot akcji i już nieco bardziej poważne i głębokie tematy – nawet powiedziałabym, że filozoficzne – nie pozbawione jednak odrobiny humoru na dobrym poziomie, związane z kolejna postacią – 80letnią chorą na raka sąsiadką Trudi, która planuje swoje dość nietypowe odejście z tego świata. Jednak zanim to się stanie, by ulżyć sobie w cierpieniu, nielegalnie hoduje w swoim mieszkaniu i popala „zioło”.

Penelopę i Trudi połączy prawdziwa przyjaźń i zafascynowana osobowością starszej przyjaciółki kobieta zacznie powoli zmieniać nastawienie do otaczającego ją świata. Jej wewnętrzna zmiana w największym stopniu będzie zasługą Trudi, jednak Jason również odegra tu bardzo istotną rolę, tworząc wspólny front z nieco ekscentryczną uroczą starszą panią. W tym miejscu należy wspomnieć, że Hanni Münzer bardzo dobrze wie jak przedstawić skomplikowaną psychikę i różnorodne charaktery swoich bohaterów oraz dotrzeć do sedna problemu. „Motyle” to powieść przedstawiająca bardzo realistycznie ewolucję kobiecej osobowości i jest to rozwój niezależny i świadomy.

Chociaż „Motyle” są samodzielną powieścią, której odbioru nie zakłóca brak znajomości poprzednich książek Hanni Münzer, to stanowi ona jednak pewien „pomost” pomiędzy „Marlene” (i też w pewnym sensie poprzedzającej ją „Miłości w czasach zagłady”), głównie przez postać Trudi, która w „Motylach” będzie odnosić się nie raz do swojej niesamowitej przeszłości bardziej szczegółowo przedstawionej właśnie w powieści „Marlene”. Z resztą miłośnicy sagi Hanni Münzer także w przypadku „Motyli” mogą liczyć na ponowne – choć bardzo krótkie – spotkanie z Marlene Kalten. Dla mnie niestety zbyt krótkie. Uważam, że spokojnie można było chociaż trochę rozbudować ten wątek.

Ale nie tylko nawiązanie do książki „Marlene”, a także same „Motyle” pokazują, że ludzki los tworzy niesamowitą sieć różnorodnych powiązań i zależności, wielokrotnie udowodniając, że nic nie dzieje się bez przyczyny i każde działanie ma prędzej czy później swój skutek. Hanni Münzer poprzez bohaterów swojej powieści pokazuje – a robi to jak zwykle w uroczy sposób – że świat jest pełen cudów dla tych, którzy je widzą i że łatwo jest tańczyć w słońcu, ale robić to w deszczu jest prawdziwą sztuką.

Mam nadzieję, że „Solangę es Schmetterlinge gibt” jako trzecia książka Hanni Münzer doczeka się w końcu polskiego tłumaczenia. Jest to bardzo optymistyczna, nieprzecietna i piękna historia nie tylko dla kobiet. Chociaż „zainteresowanym” i podobnie jak Hanni Münzer „zakochanym” w Jasonie paniom zdradzę, że autorka planuje poświęcić mu jego własną książkę. Przyznam, że jestem jej bardzo ciekawa… ;-)

sobota, 5 maja 2018

„Morfina” – Szczepan Twardoch

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
data wydania: listopad 2012
ISBN: 9788308050118
liczba stron: 584

Zachęcona intrygującym opisem z wielkim zapałem sięgnęłam po „Morfinę” Szczepana Twardocha i niestety dość duże było moje początkowe rozczarowanie tą książką. Fabuła ciekawiła, ale specyficzny sposób jej przedstawienia był dość męczący i drażniący. I nie mam tu na myśli narracji z różnych perspektyw, która odnosi się do dłuższych fragmentów. Ten zabieg jest oryginalny, ale nie „przekombinowany”.

Mamy więc przede wszystkim narratora pierwszoosobowego utożsamiającego się z głównym bohaterem – Konstantym Willemannem – który koncentruje się na jego wewnętrznych przeżyciach oraz interpretacji zdarzeń, których doświadcza.

Po jakimś czasie pojawia się narrator drugoosobowy – niezbyt skonkretyzowany, dość enigmatyczny, ale wiemy, że jest to głos kobiecy. Wchodzi on w swoisty dialog z pierwszym narratorem, jednak nie uczestniczy w wydarzeniach jedynie się do nich odnosi. Kim jest ten narrator autor pozostawia interpretacji czytelnika, a ta może być dość szeroka. Najwięcej wyjaśnia zakończenie książki, które w zasadzie jednoznacznie pozwoliło mi go określić.

Dostrzec możemy jeszcze jeden typ narracji – narrację osoby wszechwiedzącej i zdystansowanej, posiadającej nieograniczona wiedzę także o przyszłości i „przepowiadająca” głównie jak skończy się życie postaci występujących w utworze – tzw. narrację auktorialną. Ta narracja płynnie przechodzi z wyżej opisywanej. Często miałam wrażenie, że tą wszechwiedzącą narratorką jest właśnie głos kobiecy.

I występowanie tych wszystkich wyżej wspomnianych narratorów opowiadających każdy ze swojej perspektywy jest naprawdę w porządku. Ale irytujące było przeplatanie dwóch narracji naprzemiennie w każdym kolejnym zdaniu – identycznie brzmiącym ze zmienioną tylko osobą – z pierwszej na trzecią. Tak jakby po Konstantym powtarzało jakieś echo. Niestety ten zabieg pojawia się w początkowej części powieści dość często i może zniechęcić do dalszego jej czytania, bo wprowadza jakiś niezrozumiały i niepotrzebny chaos. Pod tym względem „Morfina” jest książką, której trzeba dać szansę i po przeczytaniu całości stwierdzam, że można przymknąć oko na te początkowe niedoskonałości, a nawet znaleźć jakieś ich uzasadnienie – w końcu to „Morfina”…

Przejdźmy jednak do zalet. Bez wątpienia jednym z dwóch bardzo mocnych punktów tej książki jest sylwetka głównego bohatera – wspomnianego już Kostka Willemanna. Postać zdecydowanie nieszablonowa i raczej wykreowana na antybohatera, mimo to budzi naprawdę dużą sympatię. Chociaż „Morfina” jest książką, której akcja toczy się w czasie Drugiej Wojny Światowej, to nie jest to powieść stricte o wojnie. Nie dopatrzymy się tu raczej typowej dla polskich dzieło dotyczących tego okresu martyrologii i także Kostek nie jest kryształowym patriotą gotowym oddać swoje życie w imię ojczyzny. Jest z kimś zgoła odmiennym. To Warszawiak ale prawie Niemiec, gdyż jego ojciec jest niemieckim arystokratą i oficerem, a matka spolszczoną Ślązaczką, który mimo dość krótko trwającego epizodu wojskowego stara się nie zauważać, że w koło toczy się wojna. Żyję bardzo rozrywkowo, wygodnie, intensywnie i egoistycznie. Nie stroni od nocnych lokali, alkoholu, morfiny i kobiet mimo, że w domu czeka idealna żona i syn. I właśnie to jaki jest ten rozpaczliwie szukający swojej tożsamości główny bohater „Morfiny” sprawiło, że mimo początkowych „niedogodności” postanowiłam poznać jego wyjątkową historię do końca – historię, która nie raz będzie zaskakiwać czytelnika.

Drugim atutem powieści są bardzo wiernie odtworzone przez Szczepana Twardocha (który jest Ślązakiem, a nie warszawiakiem) realia stolicy z 1939 r. Opis konkretnych miejsc, ulic, kawiarni, lokali nocnych, w końcu opis ludzi – ich zachowania, obyczajów, dialogi - to wszystko sprawia, że czytając bardzo łatwo możemy zobaczyć tamtą Warszawę, stojącą u progu ogromnej tragedii. Atmosfera dawnych czasów będzie jeszcze bardziej wyczuwalna, gdy obraz polskiej stolicy zestawimy z kontrastującym z nią wizerunkiem Budapesztu, gdzie również toczy się część akcji powieści. Przedstawienie tych dwóch miast jest jak porównanie ze sobą dwóch różnych światów. Warszawa wyniszczona wojną - miasto, którego praktycznie już nie ma i węgierska luksusowa idylla - sielankowa, w której ciągle można normalnie żyć. Ukazanie takiego Budapesztu daje oddech - także czytelnikowi - nie tylko bohaterom.

„Morfina” Szczepana Twardocha to powieść zdecydowanie uzależniająca i wywołująca całe spektrum skrajnych emocji. To książka, która wciąga coraz bardziej z każdym kolejnym rozdziałem! szczególnie w kontekście tytułu określenie to jest jak najbardziej adekwatne. Jest to lektura wymagająca od czytelnika niesamowitego skupienia, ale cieszę się, że podjęłam się tego „wyzwania”. Wyjątkowa, oryginalna i bez wątpienia godna polecenia. I jeśli nie oczaruje was od pierwszego wejrzenia, warto wykazać się cierpliwością i dać jej druga szansę. Ja nie żałuję!