niedziela, 29 listopada 2020

„Pokora” – Szczepan Twardoch

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Data wydania: 16 września 2020
ISBN: 9788308070666
Liczba stron: 520

Po ostatnich moich lekturach miałam ogromną ochotę na powieść z prawdziwego zdarzenia – powieść epicką – napisaną z rozmachem, taką do jakich przyzwyczaił mnie Szczepan Twardoch (po „Królu”, „Królestwie” oraz „Morfinie”). I mimo, iż książka napisana jest bardzo efektownie, to czytanie jej trochę mnie umęczyło, a zakończenie nie przyniosło zadowolenia, ulgi i zaspokojenia, jakie towarzyszą zazwyczaj kończeniu książek, które oceniam bardzo wysoko i które wywarły na mnie wyjątkowe wrażenie. Ale ad rem…

Pokora – Alojzy Pokora to główny bohater i narrator-obserwator powieści. Poznajemy go jako małego chłopca pochodzącego z biednej śląskiej rodziny, przed którym (dzięki życzliwości miejscowego księdza) otwiera się świat wielkich możliwości. Jest on wyjątkowo zdolny i wyróżnia się na tle swojego licznego rodzeństwa. Dlatego, dzięki specjalnemu stypendium, wyjeżdża do miasta do szkół, by móc kiedyś prowadzić zupełnie inne życie niż jego dziadek, ojciec i bracia – z dala od kopalni i ciężkiej fizycznej harówki. Jest zdeterminowany, udaje mu się nawet zacząć studia, jednak okoliczności wymagają od niego, by wziął udział w I wojnie światowej. Więc jak przystało na Ślązaka, przysięga Kajzerowi i idzie walczyć. Dostaje nawet krzyż żelazny pierwszej i drugiej kategorii, a to już jest coś. Jednak, gdy po wielu dniach budzi się w berlińskim szpitalu, z każdą chwilą coraz trudniej jest mu się odnaleźć w tym nowym świecie – zupełnie innym od małego, wydawałoby się już jakoś uporządkowanego „światka”, który zdołał sobie jakoś stworzyć.

Sylwetka głównego bohatera to bardzo duży plus powieści. Przyznam się, że nie potrafię porównać go z żadną inną postacią, o której czytałam do tej pory. Ślązak, chociaż niezbyt istotne jest dla niego miejsce z jakiego pochodzi, nie czuje się Polakiem. Czy chce być Niemcem? Sam tego chyba nie wie do końca. Walczy pod sztandarem cesarza, jednak po wojnie opowiada się (chwilowo) po stronie rewolucjonistów. Ba – nawet bierze czynny udział w pewnej organizacji szykującej przewrót. Gdy jednak na szali leży jego życie, sprawa o którą walczył nie wydaje się dość istotna. Chce żyć – to jest dla niego ważniejsze. A dlaczego? Chce żyć, by móc jeszcze raz zobaczyć Agnes. Jednak, wbrew pozorom, nie jest to typowa wybranka serca, która przyszła pewnie teraz każdemu kto to czyta do głowy. Pokora jest pod ogromnym wpływem kobiety, która w niewyobrażalny sposób potrafiła go sobie podporządkować, niemalże tylko i wyłącznie samą swoją obecnością. Uległość wobec wyidealizowanego obrazu Agnes podkreśla niemalże w każdej chwili, gdyż towarzyszy mu przez cały czas – w okopach, w szpitalu, podczas walki – myśli o niej nieustannie. Do czego go to doprowadzi? W tym kontekście Twardoch bardzo mnie zaskoczył, a tego oczekuję w literaturze.

„Pokora” to bez wątpienia najbardziej „śląska” powieść Szczepana Twardocha z tych, które miałam okazję do tej pory przeczytać. Mimo, iż książka nie pozbawiona jest dłużyzn i przez niemalże połowę opowieści zastanawiałam się czy dotrzemy w końcu na ten Śląsk, gdyż autor bardzo dużo uwagi poświęcił sprawie berlińskiej rewolucji z 1918 roku, to bardzo wnikliwie przedstawione zostały rozterki towarzyszące społeczności śląskiej, która znajdowała się w sumie między Polską a Niemcami, jak między młotem a kowadłem. Widać, że autor musiał przeprowadzić bardzo szczegółowy i wnikliwy reaserch zanim przystąpił do tworzenia powieści. Wiedza historyczna, znajomość geografii i realiów Berlina początków XX wieku oraz przedstawienie atmosfery, która niemal wrzała, panującej zarówno na śląskiej wsi jak i w miastach robią ogromne wrażenie i dostarczają czytelnikowi wiele merytorycznych wiadomości. Powieść wzbogacona jest dialogami w gwarze śląskiej oraz po niemiecku – na szczęście tłumaczonymi „na nasze”.

Powieść bardzo zróżnicowana. Chwilami przypominała mi powieści Remarque'a, który chyba jak nikt potrafił przedstawić rozterki towarzyszące okopowemu życiu żołnierzy na pierwszej linii frontu, którzy trafili tam bardzo często prosto ze szkolnej ławki. Następnie, miałam wrażenie, że czytam powieść historyczną na temat niemieckiej rewolucji listopadowej. Tak dokładnie przedstawiony został całokształt wystąpień o charakterze rewolucyjnym w Niemczech oraz walczące w nim strony, wraz ze swoimi racjami i poglądami oraz ich przywódcy. Po tym, jak Alojzy Pokora dociera w końcu w rodzinne strony, dostałam wreszcie powieść na jaką czekałam – akcja zdecydowanie nabrała tempa i „zaczęło się” czytanie.

„Pokora” to powieść o szukaniu własnego miejsca w życiu i chociaż przy tych usilnych próbach bohater wydawał się chwiejny jak chorągiewka i potrafił mocno zirytować, to jednak nie sposób mu nie współczuć i nie kibicować mu w tej jego walce – walce z okolicznościami, walce z historią, ze społecznością, w walce z samym sobą. A czy można się z nim utożsamiać? Myślę, że ktoś, kto pochodzi z tego specyficznego miejsca co on – może. Dla mnie obserwowanie rozwoju Pokory na różnych płaszczyznach było bardzo ciekawym doświadczeniem. Chociaż dość wyczerpującym psychicznie. Mimo to polecam – powieść zupełnie inna – nieszablonowa, o ciekawej koncepcji. Warto przeczytać chociażby z tego względu, by zrozumieć z czego wynika specyfika obecnej społeczności śląskiej.

środa, 25 listopada 2020

„Mikrotyki” - Paweł Sołtys

Wydawnictwo: Czarne
Data wydania: 11 października 2017
ISBN: 9788380495869
Liczba stron: 144

Książka, po którą sama bym nie sięgnęła, jednak ze względu na fakt, iż pożyczono mi ją, postanowiłam szybko przeczytać. Trochę, by mieć z głowy – z czystym sumieniem. Czytałam z małą nadzieją na pozytywne zaskoczenie i… zaskoczenia nie było. Tylko gdzieniegdzie niewielki uśmiech – no prawie…

„Mikrotyki” to zbiór tekstów, bo opowiadaniami większości raczej określić nie można. To raczej takie wprawki mające na celu ćwiczenie pisania na jakiś dowolny temat – hasło, wokół którego się krąży. I o ile styl autora jest bardzo przyjemny w odbiorze – czasem wręcz poetycko ujmujący, porównania celne, błyskotliwe i dowcipne, to koncepcja jego utworów nie zawsze była dla mnie jasna. To trochę tak jakby chciał uchwycić na papierze migawki rzeczywistości. Pojawiają się również retrospekcje – często wspomina przeszłość, być może i swoją (nie znam w ogóle biografii autora, by móc mieć tu jakieś odniesienie), chociaż raczej fikcyjną. To czego zdecydowanie mi brakowało, to jakiejś pointy. Tak jakby jego pisanie pozbawione było totalnie zakończenia, jakiejś złotej myśli, która powinna pozostać po. Bardzo męczące albo może raczej irytujące doświadczenie.

Odnoszę wrażenie, że obecnie wszyscy piszą… Piszą piosenkarki, aktorzy, celebryci, ba – nawet leśnicy! Paweł Sołtys jest muzykiem, może powinien pozostać jednak przy pisaniu tekstów, których tworzenie kieruje się zupełnie innymi prawami niż proza. Bo wg mnie (parafrazując „klasyka”) o ile każdy pisać może, to nie każdy musi to czytać…  Ogólnie, „Mikrotyki” nie są złe – chwilami nawet bardzo obiecujące. Jednak jeśli mam tę książkę ocenić jako całość, to marnie wypada chociażby w zestawieniu z innymi autorem publikującym swoje teksty (póki co tylko i mam nadzieję, że to się szybko zmieni) na fejsbukowym fanpejdżu „Użyj wyobraźni”. Ten autor jeszcze nigdy mnie nie zawiódł, a jego obserwacja rzeczywistości powala na kolana – nie wspominając już o żywym współczesnym języku ulicy, kąśliwych i błyskotliwych spostrzeżeniach oraz oryginalnych pointach, po których nie można się nie śmiać. Szczerze polecam http://uzyjwyobrazni.com/ ! Bartek nie raz „zrobił mi dzień”, czego nie można niestety powiedzieć o „Mikrotykach”…

niedziela, 22 listopada 2020

„Sześć lat. Pożegnanie z siostrą” – Charlotte Link

Wydawnictwo: Sonia Draga
Tytuł oryginału: Sechs Jahre
Data wydania: 11 stycznia 2017
ISBN: 9788379999040
Liczba stron: 288

Kryminały i thrillery autorstwa Charlotte Link trafiły w mój gust jak w przysłowiową dziesiątkę. Do tego, równie dobrze czyta mi się jej powieści w oryginale jak i w polskim tłumaczeniu, a to bardzo dobrze świadczy o pisarskim warsztacie autorki. Już jakiś czas temu postanowiłam, że poznam jej twórczość kompleksowo i na chwilę obecną zostały mi do przeczytania jeszcze tylko dwie jej powieści. I tak, robiąc listę książek „do przeczytania”, trafiłam jakiś czas temu na nietypowy tytuł i pozycję autorstwa Link – „Sześć lat. Pożegnanie z siostrą” – powieść autobiograficzna i relacja z bardzo trudnego dla autorki i jej najbliższych czasu. Są to wspomnienia wspólnej walki o życie śmiertelnie chorej siostry, będącej najbliższą osobą dla Link. I mimo, iż była między nimi różnica wieku, więź jaka się między nimi wytworzyła, porównywalna jest z tą, jaka łączy bliźniaki.

Książka to jednak nie tylko hołd, jaki Link złożyła swojej siostrze, mimo iż oczywiście to wokół Franziski toczy się cała opowieść i to jej poświęca najwięcej czasu. Autorka postanowiła poruszyć  przy okazji bardzo poważny problem związany z niemiecką służbą zdrowia, który niestety nie okazał się przypadkiem jednostkowym, którego pechowo doświadczyli jej bliscy. Otóż, chodzi o bardzo zimne – by nie powiedzieć bezduszne – podejście do pacjenta, który ma usłyszeć wyrok. Wydaje się jasne, iż lekarz przekazujący choremu te najtrudniejsze słowa, powinien wykazać się empatią, delikatnością i tak zwyczajnie po ludzku – życzliwością. Niestety, podczas tej długiej i nierównej walki o życie Franziski wiele razy okazywało się, że lekarzom bardzo daleko było do ideałów, jakie znamy powszechnie np. z seriali telewizyjnych czy książek, a indywidualne podejście do pacjenta, któremu zostało tak niewiele czasu było dla nich czystą abstrakcją.

Dziwi tym bardziej, że podczas tych sześciu lat siostra Link korzystała z usług bardzo wielu klinik w różnych częściach Niemiec. Niestety, większość jej lekarzy powinna pomyśleć nad zmianą zawodu. Nie wspomnę już o tym, który w perfidny sposób obiecywał nadzieję, proponując innowacyjną terapię uleczającą, mając w rzeczywistości tylko jeden cel – zarobić jak najwięcej pieniędzy, gdyż wiadomo, iż w takich sytuacjach ludzie uwierzą i spróbują wszystkiego. Oczywiście, autorka nie podaje w tekście nazwisk, próbuje jednak uzmysłowić, że pacjenci niejednokrotnie muszą walczyć nie tylko z rakiem, ale i z tymi, którzy powinni być ich sprzymierzeńcami i stać po jednej stronie barykady.

Na szczęście zdarzali się również medycy z powołaniem, którzy chociaż w pewnym stopniu zatarli niemiłe wspomnienia. Było to o tyle ważne, że w tej najtrudniejszej końcowej fazie walki, Franziska znalazła się w klinice, która otoczyła ją prawdziwą opieką i zrozumieniem. Ją oraz rodzinę, która przeżywała niemniejszy dramat.

„Sześć lat. Pożegnanie z siostrą” to niesamowicie wstrząsająca książka, która aż kipi emocjami. Charlotte Link bardzo przejmująco opisała dramat swoich najbliższych, nie nastawiając się jednak na tanią sensację. Ta cała opowieść jest bardzo wyważona i na poziomie. Jednocześnie, czytelnik może bardzo dobrze zrozumieć tragizm losów Franziski i ból po jej stracie. Polecam. Szczególnie fanom autorki, ponieważ rzadko kiedy pisarz tak bardzo otwiera się przed czytelnikami, pozwalając im niemalże wejść w swoje życie. Książka może być bardzo ważną lekturą dla osób, które tak jak siostry rozpoczynają walkę lub są w jej trakcie. Polecam.

czwartek, 19 listopada 2020

„Rdza” – Jakub Małecki

Wydawnictwo: Sine Qua Non
Data wydania: 22 września 2017
ISBN: 9788365836250
Liczba stron: 288

Na nazwisko autora trafiłam już kilka razy, tytuły jego książek też rzuciły mi się w oczy, jednak nic nie przyciągnęło mnie do tego pisarza na tyle, by chcieć koniecznie przeczytać jakąś jego książkę. Może dlatego, że dość rzadko sięgam po polskich autorów młodego pokolenia, do jakiego zaliczam Małeckiego – rocznik '82. „Rdza” została mi polecona i pożyczona – ponownie zostałam postawiona przed faktem dokonanym. I mimo, że mam niemałą kolejkę książek do przeczytania, nie wykazałam się asertywnością. Wzięłam... ciekawość zwyciężyła, przeczytałam…

Dwoma głównymi bohaterami powieści jest Tośka (babcia) oraz Szymon (jej wnuk). Okoliczności i los – można by dodać: złośliwy – sprawiły, że pewnego dnia musieli zacząć wspólne życie. Myślę, że ta koegzystencja układała im się całkiem dobrze. Żyli obok siebie, nie wchodząc sobie w drogę i chyba świadomość, że to drugie jest blisko, wpływała na nich pozytywnie. Z pewnością nie narzucali się jedno drugiemu. Każdy z nich miał swoje odrębne życie. Tośki należało głównie do wspomnień, Szymona było prawie pustą kartą, którą powoli zapełniał.

Narracja powieści jest zdecydowanie jednym z ciekawszych jej elementów. Autor naprzemiennie opisuje losy babci i wnuka. Rozdziały od przeszłości zbliżają się do teraźniejszości, by w końcu połączyć się w jedno i przedstawić aktualne wydarzenia. I tak płynnie przechodzimy od dzieciństwa dziewczynki, która musiała rozpocząć zupełnie nowe życie, do dzieciństwa ciągle małego chłopca, które już się nagle skończyło. Inne czasy, podobne trudności, wyobcowanie, zmaganie się z codziennością. O tym jest właściwie ta książka: o zwykłym codziennym dniu na prowincji. O zwykłych ludziach i ich małych dramatach. Określiłabym ten gatunek jako „proza codzienna”. I mimo, że właściwie nie dzieje się nic nadzwyczajnego, autor potrafi przyciągnąć czytelnika. Tę powieść po prostu dobrze się czyta, co jest kolejną zaletą.

Opowieść o dorastaniu, samotności, ale i przyjaźni. O szukaniu swojego miejsca, jakiegoś celu, który wydaje się być gdzieś bardzo daleko i bardzo niewyraźny. W zasadzie, to taki opis tego co teraz, bez zbytniego wybiegania do przodu. Książka porusza również dość ciekawie tematykę drugiej wojny światowej. Chociaż te koszmarne wydarzenia odnoszą się zaledwie do lokalnych tragedii, łatwo dostrzega się ich wagę i wpływ jaki miały na bohaterów książki. Bohaterowie – nie tylko dwaj główni – charakteryzują się bardzo ciekawymi i zróżnicowanymi biografiami, a ich historie przeplatają się, dając odpowiedź na pojawiające się niekiedy wątpliwości.

Wiele zalet, jednak po przeczytaniu ostatniej strony pojawiło się jakieś rozczarowanie. Akcja z każdym rozdziałem nabierała tempa, byłam coraz bardziej zaintrygowana, czekałam na jakieś „bum” i nagle nastała cisza… Nie wiem czemu tak, szczerze – nie rozumiem koncepcji autora. Mi – przyzwyczajonej do zupełnie innych doznań literackich – najzwyczajniej czegoś zabrakło. Mimo to, nie żałuję, że przeczytałam „Rdzę”. Ciekawe doświadczenie, które po prostu na końcu mocno przyhamowało. Pewnie, kiedy już przeczytam wszystkie moje „zapasy” i będę się zastanawiać nad zakupem nowej książki, wybiorę jeszcze inną powieść Jakuba Małeckiego. Tylko kiedy to będzie?

wtorek, 17 listopada 2020

„Dwie miłości” – Maria Nurowska

Cykl: Imię twoje (tom 3)
Wydawnictwo: W.A.B.
Data wydania: 2006
ISBN: 9788374141642
Liczba stron: 224

Zbliżający się wielkimi krokami koniec, roku skłania mnie do sięgania po zakończenia lub kontynuacje serii książkowych. I chociaż po ostatnim weekendzie przywiozłam sporo nowych książek, na które mam ogromną ochotę, postanowiłam dokończyć trylogię ukraińską. Tym bardziej, że tomik – jak i poprzednie – jest bardzo cienki. Czytanie zajęło mi zaledwie jeden dzień.

W porównaniu z dwoma poprzednimi częściami cyklu, ten jest niestety najbardziej gorzki. Po historii niczym z bajki chciałoby się, by główną bohaterkę czekał happy end. Niestety, jednoznaczne zakończenie drugiego tomu nie doczekało się zaskakującej kontynuacji w ostatniej części. Elizabeth była bardzo blisko odnalezienia swojego męża, jednak udało się to dopiero Andrew, czym spełnił w pewnym sensie ostatnią wolę ukochanej. Odnalezienie Jeffa będzie jednak przysparzało sporo kłopotów, których się nikt nie spodziewał…

Na szczęście, dla równowagi pojawi się nowy wątek miłosny – zaskakujący tak samo czytelników jak i bohaterów. Piękna historia o jesiennej miłości, która daje nadzieję. Postać matki Elizabeth – Julii zyska bardzo wiele, przechodząc znaczącą przemianę. Zmieni się również – niestety in minus – inna postać. Nie spotkałam się jeszcze z tym, by jakiś bohater książkowy irytował mnie tak jak Alona w trzeciej części. Irytująco infantylna, egoistyczna i prostacko patrząca na życie. Wiele razy czytałam w opiniach, że jakiś bohater budzi same negatywne uczucia, dziwiło mnie to – do dziś. Przez wątek związany z tą postacią, zakończenie książki bardzo rozczarowuje – szczególnie w kontekście całej trzytomowej opowieści. Poza tym, tytuł książki powinien raczej brzmieć „Pięć miłości” – gdyż tyle ich naliczyłam…

Jak już wspominałam przy poprzedniej opinii, wszystkie trzy tomy należy traktować jako całość czyli jedną książkę. Dlatego, jeśli już ktoś zaczął czytać cykl, powinien go bezwzględnie skończyć sięgając również po „Dwie miłości”. Oczywiście, w dalszym ciągu najnowsza historia Ukrainy pojawia się w tle głównej opowieści – nie jest może tak dominująca jak wcześniej, jednak przybliża czytelnikowi warunki panujące w kraju sąsiadów. To ta wartość dodana książek Nurowskiej, którą bardzo lubię. Powieść wzbudza emocje – z pewnością nie jest nijaka i to już jest powód by dać jej szansę.

sobota, 14 listopada 2020

„Iskra życia” – Erich Maria Remarque

Wydawnictwo: Czytelnik
Tytuł oryginału: Der Funke Leben
Data wydania: 1995
ISBN: 8307024803
Liczba stron: 324

Erich Maria Remarque to mój ulubiony niemiecki pisarz. Uwielbiam jego powieści i bez wahania używam tego określenia w kontekście jego twórczości. Mimo, iż w przeważającej większości autor kreując świat swoich bohaterów bazuje jedynie na swojej wyobraźni, czytelnik odnosi wrażenie, iż czyta przejmujące pamiętniki lub rzeczowy fabularyzowany dokument dawnych czasów. Nie przypominam sobie innego pisarza, który w podobnie sugestywny sposób oddaje tragizm bohaterów i ich przeżyć.

„Iskra życia” to jedyna książka Remarque'a, która porusza bezpośrednio temat obozów koncentracyjnych. Fabuła rozgrywa się w Mellern, fikcyjnym obozie, który swoją działalność rozpoczął na długo przed drugą wojną światową. Prawdziwi weterani przebywali w nim ponad 10 lat i byli niewygodnymi więźniami politycznymi. W czasie wojny skład osadzonych porównywalny był już oczywiście z innymi obozami. Akcja książki rozgrywa się tuż przed wyzwoleniem. Autor opisuje głównie życie więźniów małego obozu, oficjalnie określanego oddziałem rekonwalescencji, którzy byli już zbyt słabi by wykonywać jakąkolwiek pracę na rzecz rzeczy. Ich jedynym „zajęciem” było przetrwanie – zmaganie się każdego dnia z głodem, chorobami, wyniszczonym organizmem, nie mówiąc już o nadwyrężonej do granic wytrzymałości psychice.

Remarque w niezwykle realistyczny i przepełniony emocjami sposób opisał obozowe życie. Hierarchię i zasady rządzące również wśród więźniów. Dzięki nim było względnie możliwe zapanowanie nad tym chaosem i znalezienie jakiegoś sposobu – a raczej szansy – na przetrwanie. Nierzadko, w odwecie, więźniowie nie tylko mieli ograniczane racje żywnościowe lecz byli całkowicie ich pozbawiani. Kto chciał przeżyć jeszcze jeden dzień, musiał sam zorganizować coś do jedzenia. Niewyobrażalne w jaki sposób się to odbywało. Zresztą więźniowie wykazywali się niezwykłym zmysłem organizacyjnym także w innych dziedzinach. W Mellern funkcjonował prawdziwy ruch oporu, który powoli, mozolnie lecz sukcesywnie, szykował się na moment wyzwolenia i przejęcia „dowodzenia” nad obozem. Ktoś musiał zająć się tzw. administracją, która zorganizowałaby nowe – wolne – życie, po tym jak Niemcy uciekną. Z pewnością, zapanowanie nad specyficznymi obozowymi warunkami przekraczałoby możliwości amerykańskich wyzwolicieli. Tajna organizacja działała i uratowała wiele jednostek, które musiały przeżyć za wszelką cenę.

Realia obozowe Remarque opisuje oczywiście na przykładzie kilku głównych bohaterów, przenikliwie opisując ich zróżnicowane portrety psychologiczne oraz biografie. Najwięcej uwagi poświęca jednak Friedrichowi Kollerowi, który przez większą część książki chce być nazywany tylko numerem – 509. Przebywa on w obozie 12 lat. Od dawna już jest zrezygnowany i nie widzi szansy na szczęśliwe zakończenie. Jednak pewnego dnia coś sprawia, że budzi się w nim nadzieja. Pojawia się cel, bardzo bliski – zaczyna widzieć sens w fakcie, że ciągle żyje, mimo iż np. waży tylko 35 kg. Swoją postawą zaraża innych bliskich mu więźniów. Wielu z nich będzie miało szansę zobaczyć obóz z drugiej strony drutów.

Jedna z lepszych i mniej znanych powieści Remarque'a. Mająca zupełnie innych charakter i wydźwięk, niż czytane przeze mnie ostatnio pamiętniki Grzesiuka pt.: „Pięć lat kacetu”. Mimo iż fikcyjne, nad wyraz realistyczne studium życia obozowego. Polecam i podpisuję się pod słowami 509: „Pamiętajcie!”.

niedziela, 8 listopada 2020

„Boso, ale w ostrogach” – Stanisław Grzesiuk

 

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Data wydania: 26 kwietnia 2018
ISBN: 9788381232227
Liczba stron: 424

Druga część trylogii Grzesiuka za mną. „Boso, ale w ostrogach” napisana została w drugiej kolejności (po najsłynniejszej „Pięć lat kacetu”) jednak opisuje młodość autora – czyli poprzedza jego obozowe wspomnienia. Chronologicznie powinna zatem otwierać cykl. Tym razem Grzesiuk opowiada o młodzieńczych latach spędzonych w jednej z najbiedniejszych dzielnic przedwojennej stolicy – Czerniakowie, zwanej przez lokalną ludność jako „Dół”. Pisana z perspektywy uczestnika i obserwatora – jednego z ferajny – charakternego i odważnego cwaniaka, kierującego się obowiązującym w środowisku kodeksem honorowym.

Stanisław Grzesiuk w typowy dla siebie sposób – prostym językiem ulicy i gwarą, nie pozbawioną humoru, opisuje przedwojenną codzienność. Niby szare to były czasy, ale jego opowieść charakteryzuje się niesamowitym kolorytem i klimatem. Aż chciałoby się być w centrum tych wydarzeń. Swój „pamiętnik” zaczyna od lat szkolnych, przytaczając niejedną anegdotkę ze szkolnej ławy lub przerwy. Płynnie przechodzi do dorosłości, kiedy to musiał zacząć na siebie zarabiać. Nie omija również czasu wolnego, który chłopcy spędzali nierzadko przy szklaneczce czegoś mocniejszego oraz podczas bitki. Czasem na ulicy, czasem w knajpie a czasem na tańcach – ale zawsze z ferajną, na której można polegać. Kilka rozdziałów poświęconych jest też okresowi drugiej wojny światowej. W tym czasie barwne opisy będą również dotyczyły pracy – tylko tej mniej legalnej i bardziej niebezpiecznej. Jednak nasz bohater z największych tarapatów potrafił wyjść obronną ręką.

Zakończenie książki, poprzez wyjaśnienie przyczyny aresztowania Grzesiuka i umieszczenia go w końcu w obozie koncentracyjnym, płynnie przechodzi do powieści „Pięć lat kacetu”. Ja chyba wolałabym jednak chronologicznie poznawać historię bohatera. Sugeruję więc, by przygodę z Grzesiukiem rozpocząć od książki „Boso, ale w ostrogach”. Tym bardziej, że stylistycznie dużo lepiej jest napisana niż jego debiut. Praktyka zrobiła swoje i tę część czytało mi się już dużo przyjemniej i bardziej płynnie. Autor pozbył się całkowicie chaosu, który odczuwałam często podczas poprzedniej lektury.

Bezsprzecznie polecam – jako oryginalny dokument dawnych czasów, przedstawiający zdarzenia z pierwszej ręki. Ciekawy nie tylko dla mieszkańców stolicy. Z pewnością trafi do miłośników literatury retro oraz fanów drugiej wojny światowej. Dzięki lekkiemu stylowi i autorowi z dystansem, książka nie przytłacza czytelnika, mimo iż opisuje trudne tematy. Pewnie po krótkiej przerwie sięgnę po ostatnią część czerwono-żółto-zielonej serii, którą posiadam. Dodatkowym atutem mojego wydania jest umieszczenie ocenzurowanych wcześniej fragmentów. Czytam więc pełną wersję pamiętników Grzesiuka
 

poniedziałek, 2 listopada 2020

„Powrót do Lwowa” – Maria Nurowska

Cykl: Imię twoje (tom 2)
Wydawnictwo: W.A.B.
Data wydania: 11 października 2010
ISBN: 978-83-7414-886-3
Liczba stron: 272

Jak przeczuwałam, a po przeczytaniu do końca drugiego tomu utwierdziłam się w przekonaniu, wszystkie trzy części cyklu powinny być wydane łącznie – skoro i tak tworzą jedną nierozerwalną całość. W przypadku tych książek, nie można ich czytać wybiórczo, ani nie po kolei – jak czasem jest to możliwe w przypadku serii książkowych. Niestety, ponieważ udało mi się kiedyś kupić na grupie książkowej tylko dwie pierwsze części, na poznanie zakończenia historii Elizabeth będę zmuszona poczekać jeszcze trochę – aż zostanie mi wysłana zakupiona kilka dni temu na aukcji ostatnia część trylogii. Muszę przyznać, że będę czekać z niecierpliwością, bo autorka przerwała akcję w najlepszym momencie. Chyba „uczy” się od scenarzystów seriali, bo nie możemy przecież zakładać pisarskiej złośliwości.

Druga część trylogii, bo słowo tom nie przechodzi mi przez usta ze względu na niewielką objętość książki, przedstawia dalsze losy Elizabeth po jej powrocie do Nowego Jorku. Na szczęście, całe przedsięwzięcie zakończyło się pomyślnie, zarówno dla kobiety jak i jej adoptowanego syna Aleka, który świetnie odnalazł się w nowej ojczyźnie i czuje się jak prawdziwy Amerykanin. Życie głównej bohaterki ponownie nabiera tempa, w miarę rozwoju jej relacji z ukraińskim mecenasem. Nie chcąc zdradzać szczegółów, wspomnę tylko, że tym razem powieść poświęcona jest głównie życiu osobistemu Elizabeth. To jej wewnętrzna, ale i zewnętrzna, przemiana zdominowała fabułę. Będą to piramidalne zmiany.

Ponieważ jednak tytuł sugeruje, że Ukraina nie zeszła tak całkiem na dalszy plan, będzie mieć miejsce powrót Elizabeth do Europy wschodniej. Patrząc jednak z boku – jako obiektywny obserwator – moment wyjazdu do Lwowa wybrała sobie w najmniej odpowiednim, a wręcz absurdalnym momencie – niejasna sytuacja prawna po nielegalnym wyjeździe, na miejscu pomarańczowa rewolucja i kontrowersyjne wybory prezydenckie oraz jej skomplikowany stan. Jednak przyświeca jej cel, który chce zrealizować za wszelką cenę. Udało jej się odnaleźć pewną wskazówkę i intuicja podpowiada jej, że tym razem znajdzie swojego męża. Musi to zrobić, by się z nim pożegnać i spokojnie rozpocząć nowe życie…

„Powrót do Lwowa” pochłonęłam chyba jeszcze szybciej niż pierwszą część serii, co dowodzi, że fabuła potrafi mocno wciągnąć czytelnika. Autorka z każdą chwilą coraz mocniej rozbudza czytelniczą ciekawość. Wartka akcja i mnogość wątków sprawiają, że nawet nie wiadomo kiedy, a już czyta się ostatnią stronę. Jak już wspomniałam, zbędne było tylko rozdzielenie tej historii na trzy oddzielne książki. Ale być może ze względów marketingowych i finansowych było to korzystniejsze dla pisarki… Miłośnicy twórczości Nurowskiej z pewnością wybaczą jej tę małą niewygodę, ponieważ poznanie historii Elizabeth doskonale ją rekompensuje. Oczywiście polecam i... czekam na moją przesyłkę.

niedziela, 1 listopada 2020

„Imię twoje…” – Maria Nurowska

Cykl: Imię twoje (tom 1)
Wydawnictwo: W.A.B.
Data wydania: 6 lipca 2010
ISBN: 978-83-7414-858-0
Liczba stron: 260

Miałam dłuższą przerwę w obcowaniu z prozą Marii Nurowskiej, ponieważ ostatnie dwa egzemplarze z zapasów na mojej półce były częścią trylogii. Na szczęście, kilka dni temu udało mi się kupić ostatnią część cyklu i ze spokojem mogłam w końcu delektować się historią opowiedzianą przez Marię Nurowską. Dla mnie jest to zawsze prawdziwa przyjemność. Treść jej książek jakby sama mimochodem wchodzi do głowy. Nie wiem jak to się dzieje, nie umiem tego wyjaśnić, ale całkowicie znika relacja czytelnik-książka. Po prostu opowieści pochłaniają mnie całkowicie, jakbym była ich częścią.

„Imię twoje…” to część ukraińskiej trylogii, której główną bohaterką jest Amerykanka Elizabeth. Poznajemy ją w momencie kiedy udaje się do Lwowa w celu odnalezienia męża. Podczas zawodowego pobytu na Ukrainie związanego z badaniami naukowymi, tuż przed powrotem do Stanów Zjednoczonych nagle zniknął praktycznie bez śladu. Okazuje się, że jedyna kobieta, która wie cokolwiek na ten temat, została zaaresztowana. Elizabeth postanawia sprawdzić każdy, nawet najbardziej absurdalny trop, by poznać prawdę. Wiadomo – najgorsza prawda jest lepsza od niepewności.

Powieść bardzo przewyższyła moje oczekiwania. Nie spodziewałam się – a może już trochę „zapomniałam” – jakie emocje towarzyszą prozie tej autorki. Historia trzyma w napięciu praktycznie od pierwszej do ostatniej strony, a czytelnik całkowicie zaangażowany jest w osobistą i nierówną walkę głównej bohaterki. Oczywiście, kibicując jej i mając nadzieję, że jej się uda. Fabuła osadzona została około 2000 roku na Ukrainie – jak to często u Nurowskiej bywa, historia odgrywa tutaj zasadniczą rolę. Tę poznaje zarówno czytelnik jak i Elizabeth, która z racji swojego pochodzenia, miała do tej pory dość mętne pojęcie o Europie wschodniej, wrzucając do jednego worka Polskę, Ukrainę, Rosję i inne republiki… – poznaje na własnej skórze i staje się jej częścią. Autorka opisuje nie tyle wiele faktów dotyczących aktualnej sytuacji na Ukrainie, konfliktów ukraińsko-rosyjskich oraz ich związku z Czeczenią, ale i realiów w jakich żyje społeczeństwo, architektury i sztuki (ponieważ ta związana jest bezpośrednio z głównymi bohaterami). To wszystko tworzy bardzo barwne tło dla dość tragicznej historii zaginionego męża.

„Imię twoje…” to przejmująca historia o kobiecej walce, poświęceniu i niezwykłej odwadze – temat niezwykle aktualny w dzisiejszych czasach. Walczy nie tylko Elizabeth. Na kartach książki spotkamy jeszcze kilka innych bardzo silnych indywidualności, których działanie godne jest podziwu. Oczywiście, dla równowagi Nurowska przedstawia też drugą stronę medalu – Elizabeth to w końcu postać kobieca i przechodzi niezwykłą przemianę. Budzą się w niej uczucia, którym niemalże nigdy nie pozwalała dojść do głosu. Jak się można domyślać, za sprawą mężczyzn, którzy stanęli na jej drodze – tych starszych i całkiem jeszcze młodych…

Świetna proza, którą się czyta niemal jednym tchem. Dla miłośników Nurowskiej pozycja obowiązkowa. Z wielką chęcią sięgnę po kolejne części trylogii, tym bardziej, że zakończenie pierwszej części jest otwarte i pozostawia wiele niewiadomych.