czwartek, 29 października 2020

„Księżyc nad Bretanią” – Nina George

Wydawnictwo: Otwarte
Tytuł oryginału: Die Mondspielerin
Data wydania: 15 kwietnia 2015
ISBN: 9788375153392
Liczba stron: 320

Książka-niespodzianka ponownie pożyczona mi przez przyjaciółkę. I muszę przyznać, że po przeczytaniu opisu z okładki lekko się przeraziłam. Typowo babska opowiastka, dość pretensjonalna historyjka – jak ja dam radę ją przeczytać? Tymczasem, ponownie spotkało mnie miłe zaskoczenie i to już po pierwszym rozdziale. Przyciągnął, zaciekawił i sprawił, że ciężko mi było odłożyć książkę na dłużej…

Powieść nietypowa jak jej bohaterka – 60-letnia Niemka Marianne, która postanawia odebrać sobie życie skacząc do Sekwany. Miasto miłości podziałało na nią zupełnie inaczej niż na większość odwiedzających. Podróż z mężem do stolicy Francji była jednak kroplą, która przelała czarę. Dopiero wtedy uświadomiła sobie, że jej życie jest tak jałowe i puste, że nie ma sensu go przeciągać. Nie wahała się, skoczyła. Została jednak uratowana przez przypadkowego mężczyznę, co wzbudziło w niej jedynie ogromną złość. To zdarzenie nie obudziło w niej chęci do życia, jak pewnie niektórzy mogliby przypuszczać. Stało się to dopiero, gdy w szpitalu spostrzegła mały widoczek namalowany na kafelku, przedstawiający port i łódź o nazwie „Mariann”. Za wszelką cenę postanowiła dotrzeć do wioski rybackiej – to był impuls, to był jej cel, to była pierwsza decyzja – jej decyzja, którą podjęła samodzielnie – jej własny wybór – jej „zachcianka”. Chociaż to określenie ma wydźwięk lekko pejoratywny – jej „CHCENIE” – jej pragnienie. Nie przypuszczała, że gdy posłucha wewnętrznego głosu, zajdą w jej życiu tak wielkie zmiany…

Jest to wyjątkowo klimatyczna powieść ukazująca nie tylko niezwykle urokliwą miejscowość na wybrzeżu Bretanii, ale i niesamowitą społeczność lokalną, która żyje w Kerdruc niczym jedna wielka rodzina. Bohaterowie pasują do siebie jak kawałki wielkiej układanki, chociaż może pachwork byłby tu lepszym określeniem – tak bardzo oryginalne i niepowtarzalne są to osobowości. Jedynie jedno można zarzucić autorce, że za bardzo wyidealizowała tę grupę powodując, że wydaje się ona niezbyt realna i prawdziwa – niczym w bajce lub baśni… W tej błogiej scenerii, w otoczeniu pozytywnych i dobrych dusz Marianne, przechodząc ogromną metamorfozę wewnętrzną i zewnętrzną, odnajduje samą siebie i swoje miejsce na ziemi. Przyglądanie się temu procesowi było niezwykłym i emocjonującym doświadczeniem, które budziło całą gamę pozytywnych uczuć.

Fenomenalna książka, wyjątkowo ciepła i inspirująca, której nie ma się ochoty kończyć czytać. Można by powiedzieć, że autorka chciała przekazać w niej dość oczywiste, by nie powiedzieć banalne oczywistości, jednak chyba każdy potrzebuje czasem usłyszeć (lub przeczytać) trochę motywujących „sloganów”, które pozytywnie go nastawią. Takich, które w natłoku codzienności gdzieś uleciały, mimo iż każdy zdaje sobie z nich świetnie sprawę. Marianne, po blisko 40-tu nijakich latach u boku Lothara, odważyła się w końcu podążyć za własnymi marzeniami. Najpierw pozwoliła sobie pomyśleć w końcu o sobie i własnych potrzebach. Okazuje się, że na to nigdy nie jest za późno – wystarczy tylko chcieć i zrobić ten pierwszy krok. Może jednak niekoniecznie tak dramatyczny jak bohaterka książki – w dół rzeki. Ważne, by był on przełomowy dla nas. 

Polecam – jednak głównie kobietom, bo mimo wszystko jest to jednak „babska” literatura, ale jakże wyborna. Ożywcza historia pełna dowcipnych złotych myśli napisana w lekkim i przyjemnym stylu – relaks dla duszy. Do tego ta wszechogarniająca francuska atmosfera. Książka trafia na listę moich "naj", dlatego maksymalna ocena 10 *.

niedziela, 25 października 2020

„Bez wyjścia” – Charles Dickens, Walkie Collins

Wydawnictwo: Wydawnictwo MG
Tytuł oryginału: No Thoroughfare
Data wydania: 14 sierpnia 2019
ISBN: 9788377795408
Liczba stron: 160

Bardzo cenię sobie twórczość Dickensa i chętnie sięgam po jego powieści. Dramat w czterech aktach pt.: „Bez wyjścia” zaintrygował mnie z dwóch powodów. Pierwszy to taki, że jest to zdecydowanie jeden z mniej znanych jego utworów – nigdy o nim wcześniej nie słyszałam. Poza tym – nietypowo – napisany jest przez dwójkę przyjaciół. Swoją drogą, ciekawi mnie w jaki sposób powstawała ta książka i jak podzielili się oni pracą nad tworzeniem tekstu.

Historia przedstawiona przez Dickensa i Collinsa ma początek w 1835 roku, kiedy tajemnicza kobieta próbuje uzyskać od pracownicy przytułku dla dzieci informację o pewnym chłopcu. W zasadzie nie oczekuje zbyt wiele – chce tylko dowiedzieć się, jakie imię nadano oddanemu przez nią dziecku. Gdy pozyskuje tę wiedzę znika na wiele lat. Ponownie słyszymy o niej z ust młodego mężczyzny, który wskazując na portret kobiety, wspomina pośmiertnie swoją ukochaną matkę. Krótko po tym zdarzeniu okazuje się jednak, że pracownica przytułku, podając imię i nazwisko niemowlaka nieświadomie popełniła błąd…

W tym momencie rozpoczyna się cała dość zawiła historia, która z każdą chwilą wydaje się komplikować coraz bardziej. W miarę odkrywania coraz to nowych kart, napięcie potęguje się, budząc coraz większe zaciekawienie czytelników. Liczne zwroty akcji powodują, że akcja staje się coraz bardziej dynamiczna. Finał opowieści, jak przystało na mistrza pióra, zaskakuje, ale i przynosi ulgę po poprzedzających go napięciach.

„Bez wyjścia” to opowieść z jednej strony o prawdziwej przyjaźni i miłości, z drugiej o mniej chlubnych uczuciach, takich jak chciwość, zdrada i podłość. Jak przystało na powieść XIX-wieczną można się domyślić, że bohaterowie są tu albo czarni albo biali i stoją dokładnie po dwóch stronach barykady – tacy niedzisiejsi i raczej mało zaskakujący. Cóż, taki urok klasycznego utworu. Osobiście, nie bardzo mi to przeszkadzało, chociaż wyobrażam sobie, że pewnych czytelników może drażnić ta jednoznaczność. „Zadośćuczynieniem” może być w pewnym sensie oddanie charakteru epoki, w jakiej umiejscowiono całą historię. Ciekawie jest, chociaż na jeden dzień (gdyż tyle zajęło mi czytanie), przenieść się w zupełnie inne czasy. Gdy dodamy do tego literacki styl typowy dla Dickensa, czytelnik – szczególnie ceniący sobie klasykę – powinien być kontent. Zagadkowa i trzymająca w napięciu historia z zupełnie innych czasów, budząca całą gamę uczuć, z zaskakującym zakończeniem. Polecam! Coś zupełnie innego!


sobota, 24 października 2020

„Władca liczb” – Marek Krajewski

Cykl: Edward Popielski (tom 6)
Wydawnictwo: Znak
Data wydania: 8 września 2014
ISBN: 9788324032181
Liczba stron: 312

Od kryminału retro zaczęła się moja przygoda z kryminałem ogólnie i mimo wcześniejszych „uprzedzeń” potrafię szczerze rozkoszować się lekturą tego gatunku. Tym razem jednak nie było tak porywająco jak do tej pory. Być może upłynęło za mało czasu od poprzedniej powieści cyklu o Edwardzie Popielskim. Może, najzwyczajniej, nie zdążyłam się stęsknić za tym bohaterem i jego przygodami. Było poprawnie, ale nie pochłonęłam tej książki tak jak wcześniejszych autorstwa Marka Krajewskiego, a to już coś znaczy…

Bardzo ciekawym zabiegiem, jaki zastosował autor we „Władcy liczb”, było przedstawienie fabuły na trzech płaszczyznach czasowych – mianowicie, w 1956, 1975 oraz całkiem współcześnie czyli w 2013 roku. Dodatkowo, Edward Popielski z przeszłości prowadzi ze swoim synem nietypowy dialog. Ojciec zostawił Wacławowi Remusowi pamiętniki, w których opisał jedno ze swoich ostatnich (niestety niedokończone) śledztwo. Syn, by wypełnić ostatnią wolę ojca oraz by ten, chociaż po śmierci mógł zaznać spokoju, postanowił zrobić wszystko, by rozwiązać zagadki z przeszłości. Zagadki, które pozwolą odkryć tożsamość władcy liczb…

W 1956 roku Edward Popielski, pracujący już jako prywatny detektyw, otrzymał zlecenie od dość ekscentrycznego hrabiego. Zadanie polegało na tym, by udowodnić, że jego brat – matematyk, jest osobą szaloną i nie zasługuje na swoją część spadku. Pozornie dość proste zadanie staje się obsesją Popielskiego. Wątek matematyczny ciekawi detektywa bardziej, niż mógłby przypuszczać… Racjonalizm nie pozwala jednak Popielskiemu na wiarę w matematycznego demona, który doprowadził do samobójstwa trzy przypadkowe osoby. Zaczyna on swoje typowe i wnikliwe śledztwo. Jak już niestety wiemy, nie wystarczy mu czasu, ale czy syn udowodni, że jest w stanie pójść w ślady ojca? Ba, nawet prześcignąć go?

Powieść – jedna z dłuższych z tego cyklu – wyróżnia się licznymi wątkami, które się uzupełniają i tworzą tło do historii głównej. Motywy matematyczne i filozoficzne przedstawiono jednakowoż bardzo przystępnie. W pamięci utkwiły mi jednak dość brutalne opisy tortur – chyba zbyt mocne jak na ten rodzaj literatury i szczerze – nie przypominam sobie aż tak dosadnych akcentów u Marka Krajewskiego. Dreszcze obrzydzenia połączone ze złością pojawiały się nie raz. Cała powieść utrzymana oczywiście w typowym dla autora mrocznym klimacie retro, który bardzo sugestywnie oddały wierne opisy realiów lat 50-tych.

Wielkim atutem „Władcy liczb” jest odkrycie w końcu tajemnicy narodzin syna Popielskiego. Wiadomość o istnieniu syna wydawała się w pierwszej chwili błędem autora – jakąś nieścisłością w najlepszym wypadku. Tak – cierpliwy czytelnik, który dotrwa do końca, powinien zaspokoić swoją ciekawość w tej kwestii. Myślę, że nie zdradziłam w tym miejscu zbyt wiele. Moim celem było jedynie zachęcenie do sięgnięcia po tę szóstą część cyklu. Mimo, że akcja była nieco „rozwleczona” i trochę się ciągnęła, to sama intryga była zajmująca i oczywiście warto przeczytać tę nietypową część cyklu. Była to już ostatnia książką Marka Krajewskiego w moich „zapasach”. Z wielką radością poczynię – za jakiś czas – kolejne zakupy.

niedziela, 18 października 2020

„Własny pokój” – Virginia Woolf, Sylwia Chutnik, Karolina Sulej

Wydawnictwo: OsnoVa
Tytuł oryginału: A Room of One's Own
Data wydania: 8 marca 2019
ISBN: 9788366275010
Liczba stron: 252

Postać Virginii Woolf ciekawiła mnie od dawna i miałam ochotę przeczytać jakąś jej powieść, by przekonać się, czy jej twórczość trafi do mnie. Nie zależało mi jednak jakoś szczególnie, by poznać jej traktaty feministyczno-filozoficzno-światopoglądowe. Z pewnością nie chciałam od nich zaczynać. Jednak książkę tę dostałam od przyjaciółki – postawiła mnie zatem przed faktem dokonanym. Spróbowałam, przeczytałam, czy mnie jednak czarowała?

Na początek muszę stwierdzić, że współczesne autorki wymienione na okładce w towarzystwie Virginii Woolf, czyli Sylwia Chutnik i Karolina Sulej zastosowały sprytny chwyt marketingowy. Książka bowiem – nomen omen bardzo ładnie wydana – w połowie to rozmowy przeprowadzone przez powyżej wspomniane panie z innymi silnymi kobiecymi osobowościami. Nie wiem czy należy je wszystkie określić mianem feministek – lub nawet wojujących feministek – czy same tak się postrzegają lub czy też lubią, gdy tak się je nazywa. Jednak, bez wątpienia są to silne kobiety, które stawiają na swój rozwój i niejednokrotnie musiały mocno walczyć o swoją pozycję w tzw. męskim świecie.

Autorki postawiły na rozmowy inspirowane dziełem Virginii Woolf, będące poniekąd wprowadzeniem do oryginalnego „Własnego pokoju”. Na temat kobiecości, stawania się kobietą, dążeniu własną ścieżką i odnajdowaniu siebie oraz swojego miejsca Chutnik i Sulej rozmawiały z piosenkarką – Edytą Bartosiewicz, pisarką – Joanna Bator, aktorką – Magdaleną Cielecką, artystką – Katarzyną Kozyrą, podróżniczką i dziennikarką – Martyną Wojciechowską oraz z psycholożką i terapeutką Ewą Woydyłło. Bezwzględnie, tą ostatnią uznaję za najciekawszą – zarówno patrząc przez pryzmat rozmowy, jak i życia tej pani. Myślę, że poznanie tej osobowości było najbardziej wartościowym elementem tejże książki.

Odnosząc się krótko do rozmów kobiet z kobietami o kobiecości, to były one raczej dość przewidywalne, szczególnie jeśli słyszało się w telewizji jakieś wywiady ze wspomnianymi paniami  lub czytało się w prasie kobiecej artykuły o nich. Można powiedzieć, że rozmowy to właściwie takie „przyspieszone” biografie kobiet. Czy mogą być inspirujące? Pewnie dla niektórych czytelniczek tak. Ja je po prostu przeczytałam. Wyjątkiem jest pani doktor Woydyłło, której historia i osiągnięcia robią wielkie wrażenie.

Jeśli zaś chodzi o sam „Własny pokój” autorstwa Virginii Woolf. Z pewnością, we współczesnych jej czasach, jej esej mógł uchodzić za nowatorski a nawet kontrowersyjny. Dla kobiet były to dość ciężkie czasy, które nakładały na piękną i „słabszą” płeć całą masę ograniczeń. Kolokwialnie mówiąc, na każdym kroku było im pod górkę, a przebić się w takich okolicznościach było niemałym wyzwaniem, na które decydowały się jednostki. Czy jednak i dziś może kogoś porwać ten „manifest” na temat walki o własną pozycję i miejsce? Być może... może, może.  Dla mnie były to jednak dość oczywiste, by nie powiedzieć banalne, stwierdzenia.

Jednak to, co uważam za wielki plus powyższej publikacji to styl Woolf, który mnie oczarował. Lekkie pióro, trafne spostrzeżenia i dowcipne uwagi sprawiły, że czyta się jej prozę z wielką przyjemnością. Kunszt literacki, który mocno doceniam, sprawił, że z ogromną ochotą sięgnę po jakąś powieść Virginii Woolf, by przekonać się jaką jest pisarką.

czwartek, 15 października 2020

„Kwiecień w Paryżu” - Michael Wallner

Wydawnictwo: Albatros
Tytuł oryginału: April in Paris
Data wydania: 13 sierpnia 2007
ISBN: 9788373595514
Liczba stron: 240


„Kwiecień w Paryżu” to kolejny trafiony prezent od przyjaciółki, którego pewnie sama bym nigdy nigdzie nie wynalazła. Kolejna niespodzianka, która trafiła w mój gust i to nie tylko ze względu na Paryż. Mimo, iż opis książki podkreśla jej podobieństwo do „Casablanki” i „Angielskiego pacjenta” mi powieść Wallnera bardziej przypomina prozę Remarque'a. Również określenie „romans wojenny”, przypisywane tej książce, przywodzi mi na myśl typowo „babską literaturę”, a nigdy bym tej książki w ten sposób nie określiła.

Głównym bohaterem książki jest młody, niemiecki oficer pełniący w wojsku rolę tłumacza, który zostaje przeniesiony w 1943 roku do okupowanego Paryża. Jego zadanie będzie odtąd polegać na tłumaczeniu podczas gestapowskich przesłuchań głównie członków ruchu oporu. Wrażliwy Michael znajduje niezbyt rozsądny sposób, by odciąć się – chociaż złudnie – od wojennej rzeczywistości: mimo, iż jest to surowo zabronione, w cywilnym ubraniu wymyka się wieczorami i spaceruje po mieście, udając francuskiego studenta. Jeden spacer całkowicie zmieni jego życie – bez opamiętania zakocha się w pięknej Chantal. Niebezpieczny romans stanie się dla obojga czymś dużo więcej, niż rozrywką podczas wojny. Czy jednak miłość między niemieckim oficerem a bojowniczką ruchu oporu ma szansę na szczęśliwe zakończenie?

Jak wspomniałam, wątek miłosny leży u podstaw całej fabuły, jednak na pierwszy plan wysuwa się zdecydowanie postać głównego bohatera – Michaela Rotha, który nie może się odnaleźć w absurdach i okrucieństwie II Wojny Światowej. Głównie z tego powodu „Kwiecień w Paryżu” przypomina mi raczej klimatem antywojenne powieści Remarque'a, które bardzo często opisywały dramat młodych chłopców uwikłanych w spełnianie obowiązku wobec ojczyzny i słuchanie własnego sumienia. Wewnętrzne rozdarcie nie jest obce również bohaterowi powieści Wallanera.

Książka zaciekawiła mnie również z tego powodu, iż napisana została przez mężczyznę. Do tej pory tak się składało, że większość powieści opisujących drugą wojnę światową (poza wspominanym już wcześniej Remarque), które czytałam, napisanych było przez kobiety. Męskie ujęcie tej trudnej problematyki było intrygujące. Austriacki pisarz, który na co dzień mieszka w Berlinie, wydaje się bardzo szybko przechodzić od intensywnego lecz krótkiego romansu, do typowo wojennej rzeczywistości nie pozbawionej okrucieństwa i brutalności. Obawiam się, że czytelniczki nastawione na opowieść miłosną mogą czuć się trochę rozczarowane.

W zasadzie mam tylko jedno zastrzeżenie do autora. Otóż, z niezrozumiałych względów liczne dialogi w języku francuskim nie zostały przetłumaczone. Wprawdzie można domyślić się w większości przypadków ich treści z kontekstu, jednak uważam, że język ten nie jest tak bardzo powszechny jak np. język angielski, by pominąć tłumaczenie. Ociera się to trochę o brak szacunku do czytelnika…

Pomijając ten niewielki minus powieść „Kwiecień w Paryżu” oceniam bardzo pozytywnie. Klimat wojenny oddany został bardzo sugestywnie. Emocjonująca relacja między głównymi bohaterami przejmuje nie tylko czytelnika, ale i ma wpływ na całą fabułę. Refleksyjna opowieść, która powoduje chwilę zadumy...

środa, 14 października 2020

„Tajemnica Gaudiego” - Esteban Martin, Andreu Carranza

Wydawnictwo: Muza
Data wydania: 29 kwietnia 2009
ISBN: 9788374955263
Liczba stron: 392

Zazwyczaj nie lubię pożyczać książek i raczej się nie zdarza, bym poprosiła znajomych o pożyczenie książki. Chyba, że na jakiejś lekturze mocno mi zależy, a nie można jej nigdzie kupić. Wtedy nawet pożyczam książkę z biblioteki. No tak po prostu mam. Natomiast „Tajemnica Gaudiego” została mi pożyczona przez przyjaciółkę – dosłownie włożona w moje ręce z tekstem „Masz. Teraz Ty przeczytaj, potem ja. Słyszałam, że fajna”. Trochę zwlekałam zanim po nią sięgnęłam, gdyż permanentnie czeka u mnie kolejka książek do przeczytania, ale 3 dni temu zabrałam się za „tajemniczą” książkę. Już po pierwszym rozdziale byłam miło zaskoczona.

„Tajemnica Gaudiego” to powieść sensacyjna, zainspirowana postacią i twórczością hiszpańskiego architekta Gaudiego. Wokół jego tajemnicy została zbudowana cała fabuła. A ta toczy się przede wszystkim we współczesnej Barcelonie, pomiędzy licznymi budowlami stworzonymi przez mistrza. Młoda kobieta o imieniu Maria dostaje od swojego chorego na alzheimera dziadka, tuż przed jego śmiercią, nietypowe zadanie. Zważając na nietypowy stan swojego opiekuna, podchodzi do jego opowieści dość sceptycznie, nie wierząc w jej prawdziwość. To, czego oczekuje od wnuczki wydaje się mistyczne, baśniowe i jak ze świata znajdującego się na kartach książki. Maria ma bowiem rozwiązać liczne zagadki, których rozwiązanie doprowadzi ją na końcu do odkrycia tajemnicy proroctwa sprzed tysiącleci. Dlaczego ona? Bo jest wybraną, bo jest wnuczką jednego z Rycerzy Moira…

Odkrywanie dosłownie kolejnych elementów całej układanki wraz z główną bohaterką jest niezwykle pasjonujące. Książka zaciekawiła mnie już po pierwszym rozdziale i obudziła ciekawość na więcej. Trzymała w napięciu, zaskakiwała, przyprawiała o szybsze bicie serca. Dynamiczna i wielowątkowa akcja powodowała, że nie sposób było rozstać się z lekturą na dłużej. Przy całej swej nieprawdopodobnej historii, wydawała się mimo wszystko bardzo realistyczna. Tak, jakby przedstawione wydarzenia rzeczywiście miały miejsce... Z drugiej strony, powieść jest niezwykle inspirująca i sprawia, że pojawia się ogromna chęć na dogłębniejsze poznanie dzieł Gaudiego podczas zwiedzania Barcelony. Myślę, że po lekturze „Tajemnicy Gaudiego” już żadna wizyta w stolicy Katalonii nie będzie taka sama.

Jedyne moje zastrzeżenie do tej książki polega na tym, iż pomysł na całą historię wydaje się być mocno zainspirowany twórczością Dana Browna i jego religijno-historycznymi śledztwami. Tu również pojawia się tematyka chrześcijańska, religijna, sekty, walka dobra ze złem, zagadka, śledztwo i w końcu ta wybrana, która ma decydować o najważniejszym. Gdyby pomysł Martona i Carranza był nowatorski, dałabym tej książce „maksa”. Zresztą i wyjątkowy obraz tajemniczej Barcelony, który odmalowali na kartach książki autorzy wydaje się być niczym z kultowych powieści Zafona… Jeśli jednak komuś te elementy nie przeszkadzają, będzie mieć prawdziwą ucztę intelektualną podczas lektury „Tajemnicy Gaudiego”. Ja, pod koniec lektury, prawie zapomniałam, że Maria ma twarz Audrey Tautou. Na szczęście!

niedziela, 11 października 2020

"Czeski Raj” - Jaroslav Rudiš

Wydawnictwo: Książkowe Klimaty
Tytuł oryginału: Český ráj
Data wydania: 18 marca 2020
ISBN: 9788366505063
Liczba stron: 202

To trzecia książka czeskiego prozaika, którą miałam przyjemność przeczytać. Tym samym potwierdził on swoją pozycję na moich „półkach” i awansował na listę moich ulubionych autorów, których kolejne propozycje „biorę w ciemno”. Podobnie rozbawił mnie ostatnio tylko Witkowski swoim „Drwalem”! Ponownie zaśmiewałam się na głos podczas lektury. Świetna odmiana – szczególnie po bardziej wymagającej tematyce „obozowej”.

Książkę „Czeski Raj” porównałabym do dwóch filmów – komedii politycznej Michała Bajona pt.: „Sauna” oraz do filmu Marka Koterskiego „Baby są jakieś inne”. Poprzez kompilacje obu powyższych, czytelnik otrzymał „gorące Czechów rozmowy o wszystkim”. Gorące, gdyż cała akcja rozgrywa się w jednym miejscu – miejscowej saunie znanej od lat tylko pewnej grupce zaprzyjaźnionych mężczyzn, którzy traktują ją jak drugi dom. Chociaż w sumie nie wiem, czy określenie „pierwszy dom” nie byłoby w ich przypadku bardziej trafnym. A kto się w niej spotyka? Ten, który jest na emeryturze; ten który jeździ taksówką; ten, który sprzedaje ubezpieczenia; ten, który rozwozi psią karmę; ten, który był mistrzem tenisa; ten, który jest lekarzem kobiecym; ten, który jest najmłodszy; ten, który rzyga danymi z biura; ten, który jest strażakiem; ten, który nie widzi oraz kilku odwiedzających stałą ekipę i zaglądających do sauny sporadycznie, jak np. ten, który buduje magazyny w Holandii.

Mieszanka wybuchowa – w sam raz, by co chwilę wybuchać śmiechem. Panowie (niezłe plotkary!) rozmawiają o wszystkim. O tym co przeżywali w młodości – są więc wspominki, o tym co dręczy ich obecnie, o tym czego się obawiają w przyszłości. Nietrudno się domyślić, że niejednokrotnie ich konwersacje prędzej czy później schodzą na tematy kobiece. „Bo jak żyć bez bab” – co jak co, ale wartość swoich „komendantek” znają. Rozmowy, mimo iż czasem na bardzo poważne tematy, nie pozbawione są humoru – wszystko jednak w bardzo wyważonych proporcjach.

Polecam tę książkę nie tylko miłośnikom czeskiej literatury, którzy uwielbiają ten typowy i niepowtarzalny klimat. To dobry wybór, dla odmiany wśród bardziej ambitnych i wyczerpujących książek. Rudis zapewnia czytelnikowi odskocznię, serwując lekką, przyjemną i dowcipną, ale i niezwykle prawdziwą i realistyczną opowieść z serii „prawdziwe Czechów rozmowy przy pilznerze”. Ta książka to w pewnym sensie lustro, w którym niejeden może się przejrzeć. Genialne, gdyż w prostocie tkwi siła.

sobota, 10 października 2020

„Pięć lat kacetu” - Stanisław Grzesiuk

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Data wydania: 18 stycznia 2018
ISBN: 9788381231060
Liczba stron: 616

Mało kto nie słyszał o książce „Pięć lat kacetu” i jej autorze. Można by powiedzieć, że jest to postać i lektura kultowa. Z niewyjaśnionych jednak względów odkładałam sięgnięcie po nią dość długo. Może z obawy przed wymagającą i przytłaczającą tematyką. Ta bez wątpienia do przyjemnych nie należy, jednak Grzesiuk w zaskakująco lekki sposób opisuje obozową rzeczywistość i w pewien sposób ją „odczarowuje”. Powoduje to, że lekturze nie jeden raz towarzyszył cichy śmiech.

„Pięć lat lacetu” to wspomnienia Grzesiuka z jego pobytów w obozach koncentracyjnych w Dachau, Mauthausen oraz Gusen, gdzie przebywał nieprzerwanie od 4 kwietnia 1940 do 5 maja 1945 roku. Pisane są w pierwsze osobie, w taki sposób jakby opowiadał je dobrym kumplom. Daleko im więc stylistycznie do literatury pięknej, jednak ma to w pewnym sensie swój urok, trzeba się tylko do tego typu narracji przyzwyczaić. Grzesiuk stara się przedstawić konkretne fakty z obozowego życia, ubarwiając je czasem na potrzeby swoich „słuchaczy”, jednak ocenę pozostawia odbiorcom, w pewien sposób dystansując się do swoich przeżyć.

Jeśli chodzi o tematykę, skupia się głównie na tym, co było najistotniejsze dla więźniów obozów koncentracyjnych czyli na zdobywaniu pożywienia, bo to pozwalało przeżyć. Na karach nakładanych na więźniów i unikaniu bicia, bo te niejednokrotnie powodowały przedwczesną i niespodziewaną śmierć. Oraz na pracy, bo ta była podstawowym obowiązkiem więźnia jednak bardzo często powodowała zgony. Ważne było zatem, by w umiejętny sposób jej unikać. Poza tymi trzema głównymi aspektami Grzesiuk opisuje również osoby, z którymi miał styczność podczas swojej odsiadki – zarówno te pozytywne jak i mniej chwalebne przypadki. A to dotyczyło zarówno obozowych zwierzchników jak i „towarzyszy” niedoli.

Nie ma wątpliwości, że to lektura godna polecenia, którą należy przeczytać, gdyż posiada nieocenioną wartość historyczną, bo jest to relacja naocznego świadka. Do tego tak kontrowersyjna, że jeden z więźniów wytoczył Grzesiukowi proces o zniesławienie. I chociaż uważam, iż stylistycznie dobrze byłoby opracować trochę te pamiętniki, bo niejednokrotnie czytamy dosłownie identyczne fragmenty, co może trochę irytować (szczególnie czytelników na co dzień obcujących z literaturą). Jednak absolutnie nie żałuję, iż w końcu zdecydowałam się przeczytać „Pięć lat kacetu”, gdyż to książka niepowtarzalna i na długo zapadająca w pamięć. W końcu to opowieści charakternego cwaniaczka z warszawskiego Czerniakowa, który nawet w tak potwornym miejscu jak obóz koncentracyjny, zawsze kierował się osobistym kodeksem honorowym, a wrodzony spryt pozwolił nie tylko jemu, ale i wielu innym ludziom dotrwać do momentu oswobodzenia przez armię amerykańską. Jego obozowe „przygody” – bo tak należy chyba określić te zdarzenia – bywały czasami wręcz nieprawdopodobne i za każdym razem powodowały coraz większe zdziwienie. Trzeba było mieć tupet!

Wydanie które czytałam (z 2018 roku) posiada zaznaczone pogrubionym drukiem fragmenty wcześniej ocenzurowane przed publikacją. Niewątpliwie wzbogaca to lekturę. Tekst na kilku stronach jest również przez środek przekreślony, bo ugoda po wspomnianym wyżej procesie wymagała m.in. usunięcia ich z wydawanych później książek. Zdradzę „tajemnicę”, że można to prawie bez problemów przeczytać mimo tego przekreślenia. No to do lektury. Przede mną jeszcze dwie części grzesiukowych opowieści czyli „Boso ale w ostrogach” oraz „Na marginesie życia” – sięgnę po nie z wielką przyjemnością.


sobota, 3 października 2020

„Lekarstwo dla duszy” – Justyna Kopińska

Wydawnictwo: Świat Książki
Data wydania:  26 lutego 2020
ISBN: 9788381393867
Liczba stron: 272

Nie jestem wielką fanką reportaży i felietonów. Sięgam po nie od czasu do czasu w ramach odmiany – dla urozmaicenia – gdyż staram się czytać na zmianę różne gatunki lub chociaż zmieniać tematykę wybieranych powieści. Literaturę faktu przeważnie dostaję od przyjaciółki, która w niej gustuje. „Lekarstwo dla duszy” to drugi zbiór autorki, który przeczytałam po „Polska odwraca oczy”.

Teksty zawarte w tej książce były już wcześniej publikowane na łamach kilku gazet, z którymi współpracowała Kopińska. Muszę też dodać, że nadzwyczaj często cytowane są w nich spore fragmenty, które znajdowały się w zbiorze „Polska odwraca oczy”. Niektóre nawet wielokrotnie – tak jakby dla odświeżenia lub jako „zapchajdziura”? No niestety, właśnie takie dobitne i mało eleganckie określenie pasuje mi tu najbardziej.

Na nocie okładkowej przeczytamy, że tym co ma spajać wszystkie zawarte w książce felietony jest „dobro”. Szczerze, wg mnie wcale ten „wspólny mianownik” nie jest dostrzegany od razu. Raczej tematycznie panuje tu dość duży misz-masz. Autorka pisze o nienawiści, życzliwości, agresji, zaufaniu, bliskości itd. O wszystkim i o niczym? Jej teksty często poparte są anegdotkami i sytuacjami „z życia wziętymi”, które się jej przydarzyły, co było chyba najciekawszym elementem książki.

Idea jaka towarzyszy Kopińskiej jest oczywiście bardzo szlachetna i godna naśladowania, gdyż chce ona „dać głos tym, którzy go nie mają”. Chce głośno mówić o pokrzywdzonych, którzy sami nie są w stanie się bronić – np. o dzieciach z domów dziecka czy osobach starszych. To oczywiście postawa, z której warto brać przykład. Jednak jeśli chodzi o książkę, prawie to wszystko czytałam już w „Polska odwraca oczy”. Zresztą uważam, że tamten zbiór był bardziej spójny i określony, a na pewno bardziej zapada w pamięć, czyli osiągnięto zamierzony cel. W tym przypadku niestety jedyne co dobrze pamiętam to „powtórki”.

Może jako cotygodniowe teksty we wspomnianych wyżej czasopismach, dla urozmaicenia codziennej prasówki, sprawdzają się te felietony. Może, jeśli ktoś by czytał po jednym reportażu z książki co jakiś czas, też byłoby do przełknięcia. Jednak, gdy ja sięgam po książkę, nie nawykłam dzielić jej na kawałki, tylko czytam od początku do końca. W tym wypadku „odczytane” – „zapomniane” – odłożone na półkę. Ale za to z wielką chęcią sięgnę po kolejną książkę, która będzie już całkowicie moim wyborem.