Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Cykl: Kwartet klimatyczny (tom 4)
Tytuł oryginału: Drømmen om et tre
Data wydania: 2024-06-19
Liczba stron: 544
ISBN: 9788308084458
Powieść „Sen o drzewie” zamyka cykl klimatyczny. Maja Lunde kazała czytelnikom bardzo długo czekać na ten tom. W międzyczasie zmieniała bowiem koncepcję fabuły, która w pierwszej wersji za bardzo mogłaby się kojarzyć z aktualnymi wydarzeniami związanymi z pandemią. Powstała więc powieść o „drzewie”, w której śmiertelna choroba dziesiątkująca pewne społeczeństwo, jest zaledwie elementem tła. Szczerze… ostateczna wersja czwartej części cyklu nie przypadła mi do gustu tak jak trzy poprzednie – szczególnie jak dwie pierwsze. Zabrakło pomysłu? Energii? Zapału? Ale po kolei…
Główny wątek fabuły dzieje się na początku XXII wieku na jednej z norweskich wysp, na którą – ze względu na surowy arktyczny klimat – przeniesiono bank nasion stworzony przez rosyjskiego naukowca dwa wieki wcześniej. Mieszkańcy wyspy są samowystarczalni. Żyją w jednej wielkiej komunie, praktycznie całkowicie odizolowani od reszty świata. Gdy pewnego razu okazuje się, że kolejne osoby zaczynają chorować na śmiertelną chorobę, strażniczka banku nasion – babcia głównego bohatera Tommego – postanawia odizolować swoich najbliższych, by mieli szasnę przeżyć. Wkrótce okaże się, że troje jej wnuków i ich dwie rówieśniczki to jedyni mieszkańcy Svalbardu.
Maja Lunde przedstawia tym razem wizję społeczeństwa żyjącego w bardzo trudnych warunkach, które są wynikiem obecnych zmian klimatycznych i których powoli zaczynamy doświadczać. Dość ogólnie stwierdzę, że jest to wizja przytłaczająca i niestety nie ma ona działania mobilizującego. Zresztą, odnoszę wrażenie, że tym razem autorce nie udało się swoją powieścią „porwać tłumów” i skłonić do jakiegoś działania. A przecież – raczej – taki właśnie zamiar towarzyszył powstaniu kwartetu klimatycznego.
Niestety, ciężko mi jest napisać coś dobrego o tej powieści. Sięgnęłam po nią ze względu na ciągłość serii oraz nazwisko autorki. Cóż – może wypadek przy pracy? Wyjątek potwierdzający regułę. Niestety, jest to „inna” książka niż poprzednie i nie jest to pozytywne określenie.
Brakowało mi tym razem trzech różnych ale i równorzędnych płaszczyzn czasowych, które idealnie się uzupełniały. Wprawdzie wspominana jest historia XX-wiecznego naukowca, który zapoczątkował opisywane badania nad roślinami oraz później przenosiny banku roślin na wyspę – jednak są to typowe retrospekcje, jakich pełno w każdej książce. Poza tym, brakowało mi też tej trójki głównych bohaterów swoich czasów, którzy byli w pewnym sensie osią poszczególnych fabuł w poprzednich częściach cyklu. A właśnie ta oryginalna konstrukcja książek Lunde miała znaczący wpływ na ogólny odbiór powieści. Cóż… może trzeba było pozostać przy trójce i ograniczyć się do trylogii?
Wydźwięk książki zdecydowanie ponury i pesymistyczny, co wpływało na „radość” z czytania lub raczej w tym przypadku jej brak. Zakończenie zdecydowanie rozczarowuje. Na szczęście, na półce czeka nowa powieść Lunde i mam nadzieję, że zatrze ona ten niesmak.
poniedziałek, 1 września 2025
„Sen o drzewie” – Maja Lunde
niedziela, 11 maja 2025
„Nikczemny narrator” – Juliusz Machulski
Wydawnictwo: Sonia Draga
Data wydania: 2024-10-23
Liczba stron: 592
ISBN: 9788382307948
Juliusz Machulski – obok Stanisława Barei i Władysława Pasikowskiego (tak wiem – INTERESUJĄCE połączenie) to jeden z mojej TOP3 polskich reżyserów. Twórczość wyżej wymienionych panów uwielbiam kompleksowo, niemalże bez wyjątków. Dlatego, gdy tylko dowiedziałam się, że Machulski napisał powieść, musiałam ją przeczytać. W sumie nie wahałam się nawet przez chwilę, a bardzo pozytywne i pełne entuzjazmu opinie ludzi z branży, tylko utwierdziły mnie, że to jest to. Z perspektywy czasu stwierdzam, że ta reklama jest zbędna, a nawet krzywdząca, gdyż z jej powodu wiele więcej obiecywałam sobie po tej powieści. Szczególnie, mając w pamięci filmy reżysera. Z przykrością przyznam nawet, że jestem dość rozczarowana, ale po kolei.
Bohaterem książki jest Kamil Hubeny – scenarzysta i reżyser, który robi krótką przerwę w amerykańskim stypendium i wraca do rodzinnego kraju. Już od pierwszych stron czytelnik nieodparcie utożsamia go z autorem książki. Ciekawe dlaczego? Podczas urlopu Kamil ma zamiar załatwić kilka spraw osobistych, ale ma też nadzieję, że współpraca z jego najlepszym przyjacielem i reżyserem – Erykiem – nabierze bardziej konkretnego wymiaru. I tak też się staje, jednak w zupełnie innej formie niż miał nadzieję bohater.
W otoczeniu Eryka – dokładniej mówiąc w ekipie filmowej, z którą współpracował 20 lat temu – dochodzi do serii kilku śmierci, oficjalnie uznanych za nieszczęśliwe wypadki. Coś jednak nie daje mu spokoju, prosi więc swojego kumpla Kamila, by ten przyjrzał się całej sprawie. Skoro potrafi pisać scenariusze oparte na zawiłych intrygach, potrafi też przeprowadzić dochodzenie. Podobnie jak w filmie, gdzie scenarzysta od początku ma sprawcę i do tego misternie tka całą intrygę. Eryk oczekuje, że Kamil zrobi to samo, ale w odwrotnej kolejności. Czyli na podstawie intrygi odkryje, kto jest sprawdzą i co nim powoduje, uspokajając tym samym przyjaciela.
Tak pokrótce prezentuje się cała fabuła, wypełniona jednak poza głównym wątkiem detektywistycznym, wieloma pobocznymi, które z kolei wiążą się bezpośrednio z życiem prywatnym i zawodowym Kamila. Niektóre szczególnie zaciekawią miłośników kina. Chociaż, jak na mój gust, mogłyby być bardziej rozbudowane. Inne z kolei lepiej doprecyzowane, gdyż zrozumiałe w 100% są raczej dla ludzi z branży.
Dodatkiem do książki, który uważam za najciekawszy i najmocniejszy jej element, jest scenariusz „Torsji” – czyli filmu, nad którym Kamil ma pracować z Erykiem. Ta współpraca jest niejako kartą przetargową między kolegami. „Ty mi pomożesz z zagadką, ja nakręcę twój film”. Taka to przyjaźń. A co najciekawsze, bohaterowie powieści wyrażają się o „Torsjach” dość krytycznie. Mnie zaciekawiła ta dodatkowa historia o wiele bardziej niż główna.
Szczerze, to nie wiem co zadziało się w tej książce. Dlaczego filmy kręcone prze Juliusza Machulskiego trzymają w napięciu, bawią (nawet gdy ogląda się je po raz setny), a książka ciągnęła się jak flaki z olejem. Brnęłam przez kolejne rozdziały. Robiłam przerwy – dłuższe, krótsze. Mimo kolejnych zabójstw, mimo tropienia sprawcy, mimo licznych postaci i wątków – było to jakieś takie chłodne. Sama intryga – owszem mogłaby być interesująca, jednak jej realizacja kuleje.
O wiele więcej emocji pojawiło się w dodanym do powieści scenariuszu. Mimo, iż sama forma scenariusza nie należy do moich ulubionych gatunków, to czytało się go bardzo dobrze i pozwoliło zatrzeć niemiłe uczucia wywołane przez „Nikczemnego narratora”. Może Machulski, jeśli już musi pisać książki, powinien się skupić na swojej biografii? Tak… autobiografię chętnie przeczytam. Inne książki reżysera raczej sobie odpuszczę
poniedziałek, 22 lipca 2024
„Wspomnienia z martwego domu” – Fiodor Dostojewski
Wydawnictwo: Świat Książki
Seria: Arcydzieła Literatury
Tytuł oryginału: Записки из Мёртвого дома
Data wydania: 2024-02-14
Liczba stron: 240
ISBN: 9788382891072
Gdy widzę nazwisko Dostojewski, nie potrzebuję dodatkowych zachęt do sięgnięcia po książkę. Styl, charakter i klimat utworów autora dawno trafiły w mój gust literacki. Docelowo chciałabym poznać jego twórczość kompleksowo. Naturalną więc konsekwencją pojawienia się nowego wydania „Wspomnień z martwego domu”, było sięgnięcie po nie. Jednak chyba trafiłam na wyjątek potwierdzający regułę.
„Wspomnienia z martwego domu” to wspomnienia autora z katorgi na Syberii, pisane w pewnym sensie w formie pamiętnika i reportażu jednocześnie z elementami fabularnymi i dialogami. Dostojewski nie pisze jednak w pierwszej osobie, a narratorem powieści, który zdaje relację z więziennego życia, jest szlachcic Aleksander Pietrowicz Gorianczykow. Bohater został skazany za zabicie swojej żony na 10 lat katorgi.
Fiodor Dostojewski, przez swoją przynależność do grupy literackiej, został skazany na karę śmierci przez rozstrzelanie. W ostatniej chwili, decyzją cara, wyrok zamieniono ma 4 lata ciężkich robót w syberyjskim więzieniu. To właśnie ten czas był inspiracją do stworzenia „Wspomnień z martwego domu”, które opisują pobyt w zamknięciu, uwzględniając ważniejsze momenty oraz współosadzonych, którzy zapadli autorowi w pamięć. Jest to opis dość rzeczowy i pozbawiony emocji. Narrator relacjonuje bez okazywania swojego stosunku do tematu.
Skojarzenia z Syberią i katorgą chyba wszyscy mają jednoznaczne – miejsce, które poprzez nadludzką przymusową pracę wykańcza przebywających w nim pechowców zesłanych na koniec świata, gdzie zima nie mija. Prawie nikt stamtąd nie wracał, gdyż odchodził z tego świata przed upływem końca wyroku. Tymczasem opis Dostojewskiego pozbawiony jest praktycznie grozy, tragizmu czy też dramatyzmu, a najbardziej zatrważającym wydaje się jedynie fakt, iż więźniowie non stop zakłuci byli w kajdany. Poza tym ich życie jawiło się nad wyraz zwyczajnie. Kwitł handel (także alkoholem), a za drobną opłatą można było mieć służącego na posługi. Osadzeni nigdy nie byli sami – tłum był ogarniający i to – poza oczywistym pozbawieniem wolności – było najbardziej dotkliwą represją. Poza tym miejsce jak miejsce, w którym można się urządzić, przesiedzieć i wyjść.
Nie wiem z czego wynika koncepcja autora na ten utwór i jaki cel chciał on osiągnąć. Niestety, książka nie porwała mnie, nie wstrząsnęła mną i nie zapadła w pamięć. Przeciwnie – bardzo chciałabym o niej zapomnieć, by móc z typowym dla mnie zapałem sięgnąć po inną powieść Dostojewskiego i rozkoszować się tą literaturą. Przeczytałam, a raczej przebrnęłam przez nią, bo na szczęście nie jest to zbyt obszerna lektura.
sobota, 20 maja 2023
„Komórki się pani pomyliły” – Jacek Galiński
Wydawnictwo: W.A.B.
Cykl: Zofia Wilkońska (tom 2)
Data wydania: 2019-11-13
Liczba stron: 352
ISBN: 9788328071407
Jakiś czas temu przeczytałam sprezentowaną mi pierwszą część cyklu o Zofii Wilkońskiej. O ile postać głównej bohaterki mogę oceniać bardzo pozytywnie, gdyż dawno nie spotkałam tak dużego stężenia sarkazmu, szczerości, dowcipu i uroku w jednym miejscu, to fabularnie i literacko było dość słabo. W drugiej części pozytywy są dwa – warsztat autora znacznie się poprawił a Zofia Wilkońska pozostała wierna swoim ideałom – nadal urzeka i bawi. Jednak fantazja ponosiła Galińskiego zbyt często i zbyt mocno. Ilość sytuacji surrealistycznych sprawia, że historia jest pełna niedorzeczności – bardzo irytujących.
„Komórki się pani pomyliły” to kontynuacja przygód pani Zofii z pierwszej części cyklu. Staruszka usilnie szuka kontaktu ze swoim synem, który jest dość mocno zajęty i nie ma dla niej czasu. Ta w końcu postanawia go odwiedzić osobiście – w końcu ma adres tego nowego domu, w którym czeka na nią nawet jej własny pokój! W domu jest pusto! Nikt nie otwiera. Jednak Zofia zawsze znajdzie sposób. Wślizguje się przez uchylone okienko i pierwszym co widzi jest trup bardzo brzydkiego mężczyzny…
Teraz Wilkońska ma już dwa zadania – rozwikłać zagadkę tajemniczego nieboszczyka i zniknięcia syna. Niewykluczone, że jedno jest mocno powiązane z drugim. Poza tym emerytce przyświeca jeszcze jeden cel – syn twierdził, że odnalazł ojca. Czy Zofia również spotka w końcu Henryka?
Idea jaka przyświecała autorowi podczas tworzenia postaci wrednej emerytki była całkiem słuszna. Taki domorosły detektyw, który wplątuje się w lawinę pomyłek, może wywoływać uśmiech na twarzy, ba – czasem nawet głośny śmiech. Jednak skala irracjonalnych przygód, jakie spotykają panią Zofię, trochę wymknęła się spod kontroli. Niestety wpłynęło to negatywnie na odbiór całości utworu. Wątek dość prymitywnej, głośnej, wulgarnej Kulki, będącej szefową i trzymającej w garści nie tylko groźnych zbirów ale i kilka firm, jest chyba najsłabszym ogniwem całości. W zasadzie każda „scena” z tą postacią wywołuje niesmak i irytację.
O ile pierwsza część serii sprawiła, że miałam ochotę dać szansę Jackowi Galińskiemu i sięgnąć ponownie po przygody zapadającej w pamięć staruszki, to przy drugim tomie żałuję czasu poświęconego, a raczej straconego na lekturę. Nawet charyzma głównej bohaterki nie dźwignęła ilości absurdu z jakim styka się czytelnik. Na osłodę dostaje wprawdzie sporą dawkę humoru sytuacyjnego, by dotrzeć do ostatniej strony. Ten slapstick chyba wyrwał się autorowi spod kontroli i zaczął żyć swoim życiem. Dodam tylko, że zakończenie wymaga sięgnięcia po kolejną część. Jednak chyba nie czuję – póki co – potrzeby, by zaspokoić moją ciekawość i dowiedzieć się co się stało z panią Zofią po aresztowaniu…
sobota, 7 stycznia 2023
„Chołod” – Szczepan Twardoch
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Data wydania: 2022-10-26
Liczba stron: 416
ISBN: 9788308076828
Dość dużo obiecywałam sobie po najnowszej powieści Twardocha, ale niestety w moim rankingu jego twórczości bez zmian. Nadal, po genialnej trójce: „Morfina”, „Król” i „Królestwo”, które mnie totalnie oczarowały, żadna książka nawet nie zbliża się do podium. Szkoda. Niestety, przy następnej sposobności mocno się zastanowię, czy sięgać po jego powieść. „Chołod” umęczył mnie dość solidnie – na szczęście już za mną.
„Chołod” to opowieść drogi inspirowana polarnymi wyprawami Twardocha, ale i historią – historią Rosji, bolszewików, łagrów itd. Gdyby autor skupił się na tej realnej – współczesnej – części, mogłabym „przepaść” za tą powieścią, tak jak np. za „Wielką samotnością” K. Hannah. Niestety, jego wizja była trochę inna. „Chołod” składa się z dwóch części: wstęp i zakończenie powieści dotyczą wyprawy autora, która wynikała z jego wewnętrznej potrzeby, a która na skutek pewnego spotkania zmieniła trochę swoją formę i przerodziła się w spontaniczny rejs w niewiadomym kierunku – „przed siebie”. Podczas tej wyprawy Twardoch otrzymał od swojej towarzyszki dziennik do przeczytania. Dziennik ten, pisany przez Konrada Widucha, stanowi właśnie główną część książki.
Konrad Widuch to Ślązak, który miał dość burzliwe i różnorodne życie. Po tym jak w wieku 16 lat opuścił rodzinny dom, był górnikiem, marynarzem na niemieckim okręcie, był też bolszewikiem i komunistą całym sercem oddanym idei. Został również osadzony w łagrach, z których jednak uciekł i trafił w miejsce, o którym nikt nigdy nie słyszał – na Chołod. O tym właśnie jest dziennik Widucha, który trafił w ręce Szczepana Twardocha – co z nim zrobi po przeczytaniu, będzie zależało tylko od niego.
Idea – fabuła – książki jest całkiem w porządku. Dlatego też skusiłam się na tę powieść po zapoznaniu się z opisem okładkowym. Problemem wg moich standardów i gustu jest realizacja tegoż zamierzenia – dokładniej mówiąc forma dziennika Widucha napisanego w dość problematycznej forule i języku. Zapiski prowadzone są dawno gdyż około 1946 roku, nie jest to więc język współczesny, ale dodatkowo opisy zawierają wiele miejscowych określeń i wyrażeń właśnie z Chołodu – typowych dla miejscowego plemienia oraz plemion ościennych. Wg mnie zupełnie niepotrzebnie, gdyż utrudniało to wejście w fabułę i bywało mocno irytujące. Niestety, skala tego problemu jest tak wielka, że wstęp i zakończenie oraz fabuła nie uratowały całości.
Powieść tylko dla wielkich wielbicieli twórczości Szczepana Twardocha. Niestety, w moim przypadku przeważyła szalę i raczej po kolejną powieść autora sięgnę nieprędko. Zbyt duży kredyt otrzymał po mojej „wielkiej trójce” i ciągle nie zmierzał nawet w stronę „ideału”. Trudno się mówi i wybiera inne pozycje.
czwartek, 6 października 2022
„Baśnie dla dzieci i dla domu, tom 1” – Jacob Grimm, Wilhelm Grimm
Wydawnictwo: Media Rodzina
Cykl: Baśnie dla dzieci i dla domu (tom 1)
Tytuł oryginału: Brüder Grimm. Kinder- und Hausmärchen
Data wydania: 2010-01-01
Liczba stron: 496
ISBN: 9788372784834
Jako absolwentka filologii germańskiej, niejako „z zawodu”, lubię sięgać po książki niemieckich autorów. Nie tylko współczesne, ale i po kanon klasyki, który chociażby częściowo został omówiony podczas studiów. Tak było w przypadku baśni braci Grimm. Na zajęciach z literatury czytaliśmy w oryginale tylko kilka utworów – cóż, „taki mamy program”, więc jakiś czas temu postanowiłam, że zapoznam się z całością. W ten sposób trafił w moje ręce pięknie wydany 2-tomowy zbiór 200 baśni Jacoba i Wilhelma Grimm – napisanych ale i zebranych oraz spisanych przez braci np. na podstawie przekazów ustnych.
W tomie pierwszym znajdują się 93 utwory – w większości raczej nieznane ogółowi, jednak są tu również takie „sławy” jak „Jaś i Małgosia”, „Czerwony kapturek”, „Kopciuszek” czy „Śpiąca królewna”. Poza tym, typowo niemieckie baśnie jak „Miejscy muzykanci z Bremy”, „Roszpunka”, „Pani Holle” i spolszczony „Rumpelsztyk”, który dla mnie na zawsze pozostaje Rumpelschtilzchen. Bohaterami tych opowieści – poza księżniczkami, królewiczami, krasnoludkami, braćmi, siostrami, zwierzętami czy prostymi ludźmi jak młynarze i rybacy – są też nietypowe stwory, takie jak kiełbasa, słomka, węgielek i fasolka. Tak więc spodziewać się można sporej różnorodności miejscami bardziej lub mniej udziwnionej.
Baśnie i bajki z zasady powinny być pouczające i zawierać mądrą pointę. Co mnie mocno zdziwiło, to fakt, że nie wszystkie utwory Grimmów takie były. Zdarzało się, że owszem pokazywały naganne zachowanie, ale jednocześnie sprawca nie ponosił żadnych konsekwencji, a co więcej, wychodził z sytuacji obronną ręką. Bywały też i przypadki, kiedy w jednej scenie autor normalnie podchodzi do dość drastycznego czynu, jakim jest zabicie konia, by w kolejnej usprawiedliwić go, gdyż działał w trosce o głodne kruki, które chciał jakoś nakarmić. Gdzie tu logika?
Decydując się na sięgnięcie po baśnie braci Grimm nastawiałam się na przyjemny powrót do dziecięcych lat i bardziej wysublimowane doznania. Spodziewałam się „wniknięcia” do niesamowitych światów owianych nutką tajemniczości i magii. Tymczasem otrzymałam dość rzeczowe, zwięzłe opowiastki, które okazały się być zaledwie bazą do historii mojego dzieciństwa, które były bardzo pięknie opowiedziane. Przyznam, że czytane na studiach w oryginale i fragmentarycznie bajki (jak się okazało najciekawsze) brzmiały dużo lepiej niż polskie tłumaczenie. Na marginesie: poza kilkoma archaicznymi określeniami, które trzeba by sprawdzić w słowniku, bardzo dobrze nadają się również dla początkujących uczniów.
Poza tym dość ubogim opisem literackim, który nie stworzył klimatu, rozczarowująca była również sama fabuła znacznej części baśni. Wątki pojawiające się ni z tego ni z owego, jakby zaczerpnięte z innych bajek i „upchnięte” na siłę – by rozbudować treść. To samo tyczy się także zakończeń, co było dość irytujące. Motyw główny – lekko zmieniony – powtarzał się również w kolejnych utworach, tworząc jakby kolejną wersję jednej historyjki.
Wyobrażenie o baśniach braci Grimm zderzyło się mocno z rzeczywistością i powstał wielki huk. Nie dziwię się również, dlaczego spośród tak wielkiego zbioru, wydawane są rozbudowane wersje zaledwie kilku bajek. I nie mam tu na myśli tego obecnie już znanego okrucieństwa i drastyczności baśni Grimmów. Polecam ciekawskim czytelnikom, którzy chcą się na własne oczy przekonać, jak rzeczywiście wyglądają te słynne baśnie. Przede mną jeszcze tom drugi. Jednak musi minąć trochę czasu, bym mogła się za niego zabrać…
niedziela, 25 września 2022
„Kobiety nie kłamią i nie mają więcej niż 39 lat. Mentalny lifting dla początkujących” - Monika Bittl
Wydawnictwo: Otwarte
Data wydania: 2021-05-24
ISBN: 9788381350945
Liczba stron: 310
Ten poradnik to miał być zabawny dodatek do prezentu urodzinowego, który dostałam od przyjaciółki równolatki. Sama wcześniej przeczytała tę książkę. Owszem – w pierwszym momencie tytuł wpadł mi w oko i wywołał uśmiech, opis na okładce również zachęcił, więc pełna optymizmu i nadziei na dobrą zabawę zaczęłam czytanie.
Autorka stworzyła to dzieło bazując na doświadczeniach własnych oraz jej najbliższych przyjaciółek. Chciała podzielić się z większym gronem kobiet swoimi sposobami na to, jak radzić sobie z tym – dla wielu – problematycznym wiekiem, kiedy przestajemy już być 30-stkami i zaczyna się całkiem „nowa epoka” – czyli druga połowa naszego życia. Co brzmi niemal jak „początek końca”. Dość poważnie, prawda?
Książka składa się z bardzo wielu mocno zróżnicowanych rozdziałów. W zasadzie traktuje o wszystkim i o niczym. Autorka często też przytacza rodzinne anegdotki, co jest chyba największym plusem tego zbioru. Można nawet stwierdzić, że chciałoby się osobiście poznać tę zabawną rodzinkę. Gdy jednak usiłuje dawać jakieś wskazówki lub porady, zaczyna być dość banalnie, a nawet infantylnie. Nie raz z zażenowaniem pytałam samej siebie: co ona właściwie wygaduje i po co? Myślę, że znaczącą kwestią jest tutaj fakt, iż autorka – Niemka – nie stworzyła poradnika uniwersalnego, a pisząc go odnosiła się do najbliższego środowiska. Wyszło więc dość sztucznie. Szczerze, jestem w szoku, że ta książka to bestseller. Duży minus za dziwne zakończenie, które sprawia jakby treść nagle się urywała i np. z powodu błędu drukarskiego zabrakło spajającego całość podsumowania, będącego czymś w rodzaju klamry.
Reasumując. Idea bardzo dobra, ale realizacja mizerna. Kwestia talentu? Błyskotliwości? Polotu? Niestety nie znalazłam w tej książce niczego nowatorskiego ani odkrywczego, co mogłoby mnie zainspirować. Nie neguję lekkiej literatury, która może być odskocznią, po bardziej wymagających i obciążających pozycjach, ale ta jest tak leciutka, że cała treść uleciała po zamknięciu książki.
wtorek, 20 września 2022
„Cienie Paryża” - Paulina Kuzawińska
Wydawnictwo: Lira
Data wydania: 2021-05-19
Liczba stron: 347
ISBN: 9788366730717
Książka-prezent wręczona mi, ponieważ uwielbiam wszystko co paryskie. Często otrzymuję od przyjaciółki książki, w których „głównym bohaterem” jest właśnie stolica Francji. Przeważnie są to powieści przypadkowych lub zupełnie mi nieznanych autorów. Bywa, że książki te zaskakują mnie pozytywnie i kradną moje serce. Przeważnie jednak są dość przeciętne i gdyby nie Paryż, z pewnością nie znalazłyby się w moich rękach. Podobnie byłoby raczej z „Cieniami Paryża”…
Książkę Pauliny Kuzawskiej, mylnie określaną jako powieść historyczną, gdyż Wystawa Światowa z 1889 roku i powstanie Wieży Eifla są zaledwie tłem do zbudowania dość zawiłej fabuły, nazwałabym thrillerem retro. Głównym bohaterem jest młody architekt, który stworzył projekt słynnej na całym świecie wieży. Zmuszony był jednak sprzedać swoją pracę komuś, kogo było stać na realizację tak potężnego przedsięwzięcia. Tym kimś był oczywiście Gustave Eiffel. Długo nie mógł odżałować swojej decyzji i niemal nieustannie ubolewał na tym, że praktycznie cała sława i rozgłos przypadną komuś innemu. Ciągły stres negatywnie wpłynął na psychikę Victora. W końcu mężczyzna postanowił zniszczyć przyczynę swoich frustracji czyli wieżę Eiffla…
Fabuła jest oczywiście bardziej rozbudowana i skomplikowana. Nie ma chyba historii o mieście miłości pozbawionej romansów. Tak też jest w tym przypadku. Myli się jednak ten, kto będzie przypuszczać, że ma przed sobą typowe francuskie romansidło. Relacje damsko-męskie są zaledwie przyczynkiem do całej intrygi. Intrygi, o której istnieniu dowiadujemy się w ostatnim rozdziale książki. Myślę, że autorce zabrakło umiejętności, by dopracować ją jakoś lepiej. Odkrycie wszystkich kart – niejako samemu – pozbawia czytelnika sporej frajdy. Zakończenie, mimo iż zaskakujące, rozczarowało, gdyż odniosłam wrażenie, jakby przepisano je z zupełnie innej książki.
Powieść trzyma w napięciu i jest pełna niedomówień. Opowieść przesiąknięta jest mrocznym klimatem, wywołującym dreszcze z pogranicza metafizyki. Ani czytelnik, ani główny bohater nie jest pewien co jest prawdą, a co jedynie wytworem chorej wyobraźni. Bywało to dość męczące i irytujące podczas czytania. Opis okładkowy zachęcał, ale zabrakło umiejętności w realizacji tych założeń. Postawienie Wieży Eiffla w tle i dodanie szelestu eleganckich sukni to trochę za mało, by uzyskać klimat la belle epoque.
środa, 24 sierpnia 2022
„Fototapeta” - Michał Witkowski
Wydawnictwo: W.A.B.
Data wydania: 2015-04-22
Data 1. wyd. pol.: 2006-01-01
Liczba stron: 324
ISBN: 9788328020108
Pierwszą przeczytaną przeze mnie powieścią Witkowskiego był „Drwal” – przepadłam! Pewnie również w pewnym sensie przez sentyment do Międzyzdrojów. Chociaż faktem jest, że podczas lektury zaśmiewałam się na głos. Gdy z jakimś autorem zaiskrzy, sięgam po jego kolejne książki z wielką chęcią. „Wymazane” i „Barbara Radziwiłłówna…” podobnie trafiły w mój gust, chociaż nie da się ukryć, że nie było takich zachwytów jak przy pierwszej czytanej powieści. Jak widać, nie czytałam jeszcze tych najbardziej znanych i popularnych – czyli skandalizujących utworów pisarza. Może przyjdzie na nie czas, chociaż po lekturze „Fototapety” zdecydowanie muszę zrobić przerwę z Witkowskim. Zbiór opowiadań dość mocno mnie rozczarował.
Książka zawiera teksty z początków twórczości autora. Może ten fakt miał duży wpływ na efekt końcowy zbioru? Utwory już wcześniej zostały opublikowane w pismach literackich np. w „Twórczości”. Mamy więc w ręce poniekąd odgrzewane kotlety. Poza tym w „Fototapecie” przeczytamy również fragment niedokończonej powieści „Psie pole” i wcale się nie dziwię, że nie została ona napisana do końca. Chociaż dziwi koncepcja (lub raczej jej brak) na ten utwór.
Ciekawi mnie w jaki sposób została wybrana kolejność opowiadań do zbioru. Czy to przypadek? Czy najlepsze tym razem zostało pokazane na początku? Początek ten był dość obiecujący. Opowiadanie „Grosz”, którego główny bohater do złudzenia przypomina autora, to monolog przesadnie skoncentrowanego na swoim zdrowiu chimeryka, który relacjonuje swoje wyjście do lekarza. Spotkanie z polską służbą zdrowia bawi do łez, chociaż to poniekąd śmiech przez łzy. Już w tym utworze pojawiał się ten charakterystyczny dla „późniejszego” Witkowskiego humor.
Nieźle było również w opowiadaniu „Kolaboracja”, którego główny bohater Michał (?) wybrał się z ojcem, w ramach nagrody w konkursie Teleranka, na wycieczkę do Związku Radzieckiego. Bywało śmiesznie, bywało też jednak dziwnie. Chwilami chyba zbyt mocno. Niestety, w tym momencie zaczął się wkradać chaos, który rozgości się już do samego końca zbioru.
Kolejne opowiadanie „Mosina” to wspomnienia z wakacji u dziadków w miejscowości pod Poznaniem. Autor, jako spostrzegawczy obserwator, bardzo trafnie i też dowcipnie odtworzył obraz zwykłej codzienności tamtych lat – zwykłej, jednak budzącej sentyment, szczególnie w czytelniku, który sam z autopsji pamięta podobne „obrazki”.
Utwór „Pierroty”, jakoby w kontrze do „radzieckiej wycieczki”, przedstawia cudownie-upiorne życie w NRD. Niby jest w porządku, chociaż odczuwalny jest tu ponownie ten cały rozgardiasz – jakby brak było koncepcji na tę opowieść. To powoduje, że ciężko coś więcej powiedzieć na temat tego opowiadania.
Drugą część zbioru – szczerze, nie wiem z jakiego powodu podzielonego na te dwie części – rozpoczynają dwa dość krótkie tekściki: „Na gapę do raju” i „Kamera”, napisane jakby przy okazji pod wpływem impulsu. Pierwsze opisuje wypad grupki młodych chłopaków na weekend do dużego miasta. Traf chciał, że wspomniane wyrostki podróżowały tym samym pociągiem, co autor. Kolejne, pisane z perspektywy tytułowej kamery, która w latach 80-tych była istnym szałem w środowisku rodzinnym. Kręcono wszystko co się dało! Podobnie jest w tej relacji z rodzinnego grillowania w ogrodzie.
Przedostatnie opowiadanie – „Po sezonie” – opisujące dość mroczne przygody miejscowych cwaniaczków z „dziczkami” – miejscowymi dziewczynami, które podrywali już wiele razy i które oczywiście wiele razy im ulegały. Miejscami było groźnie, miejscami nostalgicznie. Plus za dowcip.
Na koniec autor zostawił fragmenty niedokończonej powieści „Psie pole” i jak ja się cieszę, ze ta powieść nie została dokończona i nie trafiła w moje ręce i ręce innych zachęconych nazwiskiem autora. Psie Pole – dziś peryferyjna część Wrocławia. „Psie pole” opisuje Psie Pole. Czytając, odnosiłam wrażenie, że każdy akapit stanowi odrębną myśl nie związaną z poprzednią. To taki miks spostrzeżeń z obserwacji Psiego Pola. Dość zaniedbanej, przytłaczającej dzielnicy „na końcu świata”. Tu już było ciężko.
Czytając powyższą część mojej opinii stwierdzam, że może ona nawet kogoś zachęcić do sięgnięcia po „Fototapetę” – nieskromnie powiem, że brzmi lepiej, niż moje odczucia podczas czytania. A czytało się niestety dość mozolnie i topornie. Fakt – nie zawsze trzeba pisać o rzeczach ekstra ważnych. Można przedstawić coś ciekawego i wyjątkowego tylko dla autora, ale w taki sposób, by oczarować innych. Tu niestety tego zabrakło. Zbyt chaotycznie, zbyt nijako – za mało Witkowskiego w Witkowskim. Potraktuję ten zbiór jak wypadek przy pracy albo wprawki do późniejszej twórczości literackiej, którą tak lubię.
Pocieszające jest – sądząc po innych opiniach na portalu – że nie jestem odosobniona w takiej ocenie. Bo już myślałam, że ze mną jest „coś nie tak”. Niestety, nie polecam – nie warto tracić przede wszystkim czasu, bo ceny 5 zł jaką zapłaciłam za tę książkę nie ma co brać pod uwagę. Chociaż, patrząc z perspektywy czasu, cena dużo mówi o tej książce.
środa, 25 maja 2022
„Kalendarz i klepsydra” – Tadeusz Konwicki
Wydawnictwo: Znak
Data wydania: 2020-01-01
Data 1. wyd. pol.: 1989-01-01
Liczba stron: 480
ISBN: 9788324060450
Książkę tę dostałam w prezencie od koleżanki, która jest polonistką. Z racji zawodu czyta dużo – mogę powiedzieć zawodowo i prywatnie. Chyba jednak średnio zna mój gust czytelniczy. Właściwie nie mam pojęcia dlaczego dała mi właśnie tę książkę. Od czasów szkoły, kiedy to przeczytałam „Małą apokalipsę”, nie miałam do czynienia z Tadeuszem Konwickim. Jakoś jego twórczość nie trafiała do mnie – ani filmy, ani książki.
Wydanie które otrzymałam jest wzbogacone reportażem „Ameryka, Ameryka”, który opowiada o doświadczeniach pisarza z podróży za ocean. Jest to reportaż w formie luźnych zapisków na przeróżne tematy związane z chwilą obecną. Podobną formę ma zresztą dalszy ciąg książki czyli ten „właściwy” – „Kalendarz i klepsydra”. To z kolei są wspomnienia z lat 1973-1974 roku. Zapiski dotyczą jednak o wiele szerszego okresu czasu. Wspomina również dzieciństwo i młodość. Pisze także o swoich wojennych doświadczeniach. Pisze o współczesnej pracy zawodowej, o znajomych, rodzinie, „kolegach po fachu”. Pisze o tym co mu w danej chwili przyjdzie do głowy. Czyli pisze w zasadzie o wszystkim i – aż chciałoby się powiedzieć – o niczym…
I to właśnie przeszkadzało mi w tej książce najbardziej i mocno umęczyło podczas czytania. Chaos myślowy. Jakby brakowało mu koncepcji. Taki słowotok – pisanie co mu ślina przyniesie na język, pisanie tego co mu właśnie przyjdzie do głowy. Pisanie dla samego pisania. Pisanie dla „ćwiczenia” warsztatu, a ten – nie da się ukryć – naprawdę zasługuje na uznanie. Stylistycznie książka jest bardzo dobra. Czyta się ją szybko i przyjemnie. Jednak w moim przypadku – niestety – nie jest istotne tylko „jak” ale i – a może przede wszystkim – „co”. Z tego względu, mojej oceny całości nie uratował nawet bardzo dobry styl pisarza.
I chociaż lubię książki z historią w tle, z których mogę dowiedzieć się sporo o społeczeństwie i realiach dawnych lat, to niestety ta książka mi tego praktycznie nie dała. Zbiór anegdot, które przytaczał pisarz dotyczył raczej jego bardzo osobistego świata i otoczenia. Za mało było w nich jakiegoś uniwersalizmu, który mógłby zaciekawić – i to po tak wielu latach. Może ta książka po prosu nie nadaje się dla współczesnego czytelnika? Niestety – mnie nie porwała, a przeciwnie już po kilku stronach działała usypiająco. Szkoda, bo wiele sobie obiecywałam po opisie tej książki i opiniach innych czytelników. Polecam jedynie wielkim miłośnikom wszelakiej twórczości Tadeusza Konwickiego.
niedziela, 13 lutego 2022
„Ostatnia podróż Winterberga” – Jaroslav Rudiš
Wydawnictwo: Książkowe Klimaty
Data wydania: 2021-09-11
Liczba stron: 584
ISBN: 9788366505315
„Ostatnia podróż Winterberga” to najnowsza powieść Rudisa, który jakiś czas temu trafił w mój czytelniczy gust. Przeczytałam kilka jego książek – wszystkie spodobały mi się praktycznie od pierwszej strony. Czeski humor bawił, czasem nawet do łez. Dlatego z wielką nadzieją i radością sięgnęłam po ten prezent, tym bardziej że jest to książka z dedykacją autora i dodatkowym autografem tłumaczki. Jednak „Ostatnia podróż Winterberga” to powieść specyficzna i zupełnie inna od poprzednich. Nie mogę powiedzieć, że bawiła tak jak jej poprzedniczki, jednak zaciekawiła.
Dwoje głównych bohaterów wyrusza razem w podróż – podróż przez wspomnienia i historię, ale i konkretne miejsca na terenie dawnych „Austro-Węgier”, które ich łączą. Koniecznie musi to być podróż koleją – im wolniejsza i bardziej przypominająca początek XX wieku tym lepsza. Wintenberg pracował jako motorniczy, ma więc słabość do pociągów, a ponieważ ma już 99 lat towarzyszy mu Jan Kraus – Czech, który mógłby być jego prawnukiem. Wprawdzie córka Winterberga wynajęła go, by pomógł ojcu w tej dosłownie ostatniej podróży, jednak splot wydarzeń sprawił, że panowie ruszyli rzeczywiście w świat.
Był to pomysł szalony, jak i sam Winerberg, który nie rozstaje się z wydanym 1913 roku przewodnikiem i non stop czyta go na głos, wywołując w ten sposób w otoczeniu konsternację, irytację albo złość. Gdy tych „napadów historii” (jak mawia) nie można przerwać, można je jedynie przeczekać. Tych dwojga różni praktycznie wszystko, jednak okazuje się, że świetnie odnajdują się w swoim towarzystwie, gdyż jest też coś co ich łączy… Co to jest i jakie tajemnice mają obaj panowie?
Główny wątek książki jest jej najmocniejszą stroną. Ciekawił mnie zarówno powód podróży, jak i jej finał. Jednak z przykrością muszę stwierdzić, że gorzej było z realizacją tych założeń. Na pewno nie można odmówić autorowi oryginalnego pomysłu na powieść, jednak ciężko mi wyobrazić sobie, że rzeczywiście spodobał się jakiemuś czytelnikowi w 100%. Zdecydowana większość z tych 584 stron to cytowane fragmenty kultowego turystycznego przewodnika – i jest tylko jeden problem – przewodnika z 1913 roku, więc mocno zdewaluowanego. Gdyby Winterberg podczas opowiadania swojej historii, zaledwie wspominał co ciekawsze (zabawniejsze, kontrowersyjne, tragiczne, charakterystyczne) fakty, byłoby całkiem ok. Jednak on po prostu czyta całe strony tego przewodnika, a my razem z nim. Przyznam, że czasem musiałam je „przeskoczyć”, bo było to nie do zniesienia.
Na szczęście oddech przynosi narracja w wykonaniu Krausa, która dotyczy zarówno teraźniejszości, jak i jego osobistej historii. Szkoda, że ten wątek przedstawiono w tak okrojonej wersji. Myślę, że rozbudowanie biografii Jana wpłynęłoby pozytywnie na całość. No ale autor miał inną wizję…
Cieszę się, że udało mi się dobrnąć do końca podróży Winterberga. Podróży melancholijnej, chwilami onirycznej, chociaż bardziej pasowałoby powiedzieć sennej, powolnej i mozolnej niczym kolej z początku XX wieku. Niestety, bedeker przytłoczył zarówno Winterberga jak i Krausa oraz podróż. Zabrakło tu równowagi. Jednak największym rozczarowaniem było zakończenie, na które czekałam z wielką nadzieją. Liczyłam, że będzie pointą, która wynagrodzi wcześniejsze potknięcia i da mi to czytelnicze spełnienie, które tak bardzo lubię. Niestety… Jaroslav Rudis chyba lepiej radzi sobie w krótszej i bardziej „skondensowanej” prozie.
poniedziałek, 17 stycznia 2022
„Mężczyzna i one” – Jan Nowicki (aktor)
Wydawnictwo: Bellona
Data wydania: 2012-09-20
Liczba stron: 394
ISBN: 978-83-11-12380-9
Jan Nowicki to jeden z aktorów, którzy na mnie działają. Podziałała również okładka, która sprawiła, że mimo całkiem pokaźnego zapasu książek oczekujących na przeczytanie, skusiłam się (na szczęście na promocję) i książkę tę nabyłam. „Mężczyzna i one” – ten mężczyzna, charyzmatyczny amant polskiego kina, który roztacza wokół siebie niesamowitą i wabiącą je (te „one”) aurę – to musi być ciekawe! Do tego chwytliwa notatka na okładce autorstwa Wojewódzkiego i kilka ciepłych słów o Nowickim powiedzianych przez Pilcha. Świetny marketing! Złapałam się – moja wina.
Gdy zaczęłam czytać okazało się, iż mam w rękach zbiór napisanych między 1998 a 2005 rokiem felietonów, które ukazały się w „Zwierciadle”, „Gazecie Krakowskiej” oraz we „Wróżce (hmm?). Utwierdziłam się w przekonaniu, że felieton nie jest moim ulubionym gatunkiem literackim. Powiem więcej, po przeczytaniu tego zbioru, może teraz pretendować do miana najgorszego… Nie będę ukrywać, przyjemności nie miałam w tym praktycznie żadnej.
Najbardziej znośne teksty znajdują się w pierwszym rozdziale, obejmującym rozmowy z Katarzyną Zimmerer. Przeważnie ONA zadaje pytania, a on opowiada i bardzo często płynie – od tematu do tematu. Ironizuje, czaruje, uwodzi, prowokuje. Patrząc na całość, dużo w tych tekstach prowokacji i gdybym nie znała Jana Nowickiego, powiedziałabym że oryginalności na siłę, w celu zwrócenia za wszelką cenę uwagi na siebie. Jednak uwagę zwraca samo pojawienie się aktora. Raczej nie musi stosować takich chwytów.
Kolejny rozdział to odpowiedzi na listy czytelników „Zwierciadła”. Tu bywało czasem nawet zabawnie. Oczywiście odpowiedzi bardzo w stylu pana Jana – na około i raczej nie do brzegu, a podryfujemy sobie trochę na wodach. Przy kilku takich tekstach jest OK, przy kilkudziesięciu naraz – jest już raczej ciężko…
Następna część miała sporadyczne przebłyski słońca, gdyż zdarzały się anegdotki ze świata filmu i czasami aktor wspominał swoich kolegów po fachu. Niby nic, a jednak zawsze coś.
Reasumując: Jan Nowicki jest bezsprzecznie uroczym i hipnotyzującym gawędziarzem. Miło się słucha wywiadów telewizyjnych. Zapewne rozmowa twarzą w twarz byłaby niezapomnianym przeżyciem. Jednak podkreślam – rozmowa, w której zachodzi interakcja między przynajmniej dwoma stronami. W przypadku jego monologów dochodzi czasem do nużącego bajdurzenia. Książka nie ma w sobie nic z biografii, na którą się nastawiałam. Ciężko nawet wyłowić z niej wątki autobiograficzne. Może, gdybym sięgała po te felietony z częstotliwością z jaką się pojawiały na łamach czasopism, powiedziałabym, że czekam na nie z wielką radością. Póki co, czekałam kiedy w końcu dotrę do ostatniej strony.
czwartek, 13 stycznia 2022
„Prawdziwa historia Królowej Życia” – Dagmara Kaźmierska
Wydawnictwo: ESPR
Data wydania: 2021-11-15
ISBN: 9788396019103
Liczba stron: 262
Ta „książka” to prezent-żart. Niestety, nie mogę powiedzieć bym się uśmiała podczas jej czytania. Raczej od pierwszego zdania towarzyszyło mi poczucie zażenowania, a z każdą stroną irytacja rosła coraz bardziej. Dlaczego więc zdecydowałam się na jej przeczytanie? Przede wszystkim dlatego, że nie lubię u siebie nieprzeczytanych książek. Poza tym był to prezent. Dagmarę natomiast znam z ekranu telewizyjnego, więc zakładałam, że może da się to mimo wszystko przeczytać. Jednak posłuchać jej czasem, a przemęczyć ponad 200 stron podyktowanych przez nią wynurzeń, to dwie różne sprawy. Zbyt duże stężenie Dagmary w Dagmarze naraz.
Książka opowiada pierwszą część życia jej bohaterki. Dużo miejsca poświęcone jest dzieciństwu i dość niedorzecznym historyjkom, które raczej niewiele wnoszą. Dalej autorka opowiada o swojej młodości, szkołach, dość osobliwemu towarzystwu i ucieczce do Niemiec w celu zarobienia „hajsu”. Ostatnia część dotyczy jej chyba jedynej wielkiej i prawdziwej miłości do wspominanego często w programie tv Kaźmierskiego. I przyznam, że była to jedyna w miarę strawna część książki. Głównie przez to, w jak bardzo tajemniczy sposób w reality show ukazała swojego ex-męża. Oczywiście i te rozdziały nie obyły się bez wpadek, jaką np. było opisywanie przez ponad trzy i pół strony postaci Kleopatry. Myślę, że nie trzeba było swojej fascynacji tą postacią obrazować dziecinnym chwaleniem się wiadomościami książkowymi. Niestety, wiele razy zastanawiałam się, w jakim właściwie celu napisane zostały pewne akapity.
Dodam, iż książka uzupełniona jest dwoma wywiadami przeprowadzonym z Conanem oraz reżyserem programu „Królowe życia” oczywiście na temat Dagmary. Szczególnie odpowiedzi przytoczone w tej drugiej rozmowie były dość ożywcze w porównaniu z wcześniejszymi stronami. Chyba tak na dobry „koniec”… Książkę uzupełnia kilka kolorowych zdjęć z archiwum królowej.
Czy książka opisuje prawdę? Z pewnością jest to prawda Dagmary Kaźmierskiej i szczerze, nie mam w ogóle ochoty roztrząsać jej faktograficznego charakteru. Wiem, iż jest to pozycja bardzo niespójna i chaotyczna. Czytając ją doszłam do wniosku, że bardzo nie lubię tych czasów, które można określić hasłem „książki każdy pisać może”! Wszystko ma jednak jakieś granice! Nie spotkałam się jeszcze z grafomaństwem na taką skalę. Powiedzieć – słabo, to mało. Infantylnie, dyletancko, prostacko. Do tego po prostu źle się to czyta. Niejednokrotnie bolało mnie słuchanie zaledwie kilku zdań wypowiedzianych przez Dagmarę w programie. Po przeczytaniu jej wspomnień dziwię się, że nie oślepłam lub nie zachorowałam na nic. Trudno mi uwierzyć, że ktokolwiek może pozytywnie wypowiedzieć się na temat tej pozycji. Może jedynie ktoś, kto nie ma żadnego porównania z innymi – dodam żadnymi – książkami, natomiast namiętnie ogląda „Królowe życia”. Ale podobno nieważne jak – ważne, że w ogóle mówią i prawidłowo wymawiają nazwisko.
piątek, 7 stycznia 2022
„Szwindel w Grünbergu” - Alfred Siatecki
Wydawnictwo: Towarzystwo Miłośników Zielonej Góry – WINNICA
Data wydania: 2021-01-01
Liczba stron: 280
Język: polski
ISBN: 9788395551741
Jako zielonogórzanka i lokalna patriotka, bardzo lubię sięgać zarówno po beletrystykę jak i dokumenty traktujące o moim rodzinnym mieście. Trochę takich książek mam na swoim koncie i w zasadzie większość zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Uwielbiam czytać o miejscach, które znam z codziennego życia – w których byłam lub bywam. Ma to niewątpliwie swój urok. Z tego względu otrzymałam w prezencie „Szwindel w Grünbergu”. Czy sama kupiłabym tę książkę – raczej wątpię, ale skoro już ją mam, uznałam, że ją „przetestuję”.
„Szwindel w Grünbergu” to kryminał retro umieszczony w realiach niemieckiej jeszcze Zielonej Góry 1922 roku. Miasto szykuje się właśnie do świętowania swojego 700-lecia, z czym związanych jest trochę kontrowersji. W ramach imprez związanych z obchodami rocznicy, mieszkańcy Grünbergu będą mieli okazję obejrzeć mistrzostwa Europy w zapasach. Miejsce zawodów co roku jest inne, a ponieważ jeden z czołowych uczestników urodził się właśnie w Grünbergu, lokalizacja wydaje się oczywista. Zanim rozpoczną się jednak „spektakle gladiatorów” ginie jedna z pokojówek w hotelu zamieszkałym przez zawodników. Wszystko wskazuje na to, że zabójca charakteryzował się wyjątkową siłą…
Nie zagłębiając się w treść można by uznać, że wszystko się zgadza. Wiernie odwzorowane realia, przez co książka może być dokumentem tamtych czasów (mimo iż główne zdarzenie to fikcja literacka). Tajemnicze morderstwo i zagadka do rozwiązania. Jednak jeśli przejdziemy do realizacji założeń jest dość opornie. Siłą rzeczy porównuję ten kryminał retro z sensacjami autorstwa Marka Krajewskiego, który jest bezsprzecznym liderem tego gatunku. Niestety, Alfred Siatecki wychodzi bardzo blado – tak jakoś nijako. Akcja nie trzyma w napięciu. Wręcz irytuje „ślamazarnością” i jakimś „poszarpaniem” fabuły. Sceny urwane „ni z gruszki ni z pietruszki” – niejednokrotnie zastanawiałam się, co powodowało autorem, że książkę wydano właśnie w takiej formie.
Zaletą książki z pewnością jest przedstawienie geografii i architektury Grünbergu z początku XX wieku. W tym zakresie autor wykonał bardzo dużo żmudnej pracy. Jednak rozkoszowanie się treścią w tym zakresie utrudniało odsyłanie do spisu odpowiedników obecnych nazw miejsc, który znajdował się na końcu książki. Przyznam, że w końcu zaprzestałam już sprawdzać gdzie współcześnie znajdują się bohaterowie. Z prostego względu. Książka jest kiepsko klejona i było to po prostu bardzo niewygodne. Już dawno nie spotkałam się z tak słabo wydaną pozycją. Pewnie ktoś zaraz powie, że czepiam się na siłę. Nie – po prostu stwierdzam fakty i piszę o moich odczuciach towarzyszących czytaniu.
Reasumując, cieszę się, że ta pozycja już za mną. Chciałam ją jak najszybciej skończyć, jednak nie było to takie proste. I pomyśleć, że gdy akcja kryminału retro (które bardzo lubię) wciągnie mnie, to potrafię go przeczytać w dwa dni. Największy minus za fabułę, co jest wg mnie jednak podstawą książki. Drugi za niezbyt przyjazny czytelnikowi styl. Plus jedynie za opis miasta, jak już wspomniałam. Autor może się pochwalić dość licznymi i różnorodnymi publikacjami. Może powinien unikać kryminałów... Nie każdy jest dobry w każdym gatunku. Szczerze, nie mam jednak ochoty sprawdzać jak radzi sobie w innych rodzajach literatury. „Szwindel w Grünbergu” ma sporo wspólnego z tytułem.
sobota, 23 października 2021
„Na fejsie z moim synem” - Janusz Leon Wiśniewski
Wydawnictwo: Wielka Litera
Data wydania: 8 lutego 2012
ISBN: 9788363387013
Liczba stron: 448
Bardzo ucieszyłam się, gdy w antykwariacie trafiłam na tę książkę. Tym bardziej, że mimo iż nie jest nowością, w ogóle jej nie kojarzyłam. Tytuł chwytliwy, opis również. Surrealistyczna rozmowa między nieżyjącą matką i synem – na dodatek przez internet. Intrygujące. Poza tym, wszystkie poprzednie powieści J. L. Wiśniewskiego były tak magnetyczne, że nawet się nie obejrzałam, a już był koniec. Nastawiłam się więc na porywającą fabułę w doskonałym stylu, ale…
… ale niestety – nie jest to typowa powieść Wiśniewskiego, do jakich przyzwyczaił mnie pisarz. Być może chciał zaskoczyć czytelników, a może ma dość powracania do jego najsłynniejszej (chociaż wg mnie nie najlepszej, a na pewno nie mojej ulubionej) powieści pt. „Samotność w sieci”. Tym razem jest zupełnie inaczej. Tego nie można mu odmówić. Tylko czy to się spodoba? Przejdźmy jednak do konkretów.
Tym co mnie najbardziej rozczarowało i wpłynęło na dynamikę fabuły był fakt, iż nie jest to wcale rozmowa między matką a synem, a monolog Ireny Wiśniewskiej, która podkreśla, iż pisze do swojego syna na fejsie. Ale szczerze, to nic właściwie nie wskazuje na ten rodzaj korespondencji. Równie dobrze mogłaby to wszystko mu powiedzieć… Tyle, że nie żyje, nie zdążyła mu tego wszystkiego powiedzieć przed śmiercią. Korzystając więc z okazji, że ma tę możliwość, gdyż znajduje się w… piekle, postanawia do niego napisać.
Irena przeskakuje od tematu do tematu, dodając dłuższe lub krótsze (ale jednak najczęściej te pierwsze) dygresje. Opowiada synowi nie tylko o swoich uczuciach do niego i tęsknocie, ale i o sytuacji obecnej w miejscu gdzie przebywa. I powiem szczerze – to były najlepsze, najciekawsze i najbardziej dowcipne fragmenty. Swoją opowieść zaczyna np. od relacji urodzin Hitlera, która była transmitowana w piekielnej telewizji. Wśród gości najwięksi i najbardziej znani grzesznicy, którzy dbają o wizerunek swojego nowego domu. Wiśniewski wykazał się dużą kreatywnością przedstawiając np. rozmowę między Marilyn Monroe a doktorem Kinseyem – chyba można się domyślić na jaki temat. Jednak kto by wymyślił, że ta pani MM będzie gościem talk show prowadzonego przez moderatora od bzykających muszek? Kilka tego typu scen rozbawiło mnie jeszcze podczas czytania. Niestety, zdominowane były rozmyślaniami Irenki na tematy filozoficzno-egzystencjalne. Sporo miejsca poświęcała rozważaniom na temat grzechu i spowiedzi, którą w ramach rozrywki mogła sobie podsłuchiwać…
Niestety, książkę czytało mi się dość opornie. Była nużąca i po kilku stronach wywoływała senność, co mi się nigdy wcześniej w takiej skali nie zdarzyło. Brakowało mi typowego stylu Leona Janusza Wiśniewskiego, nad czym ubolewam najbardziej. Plusem są mini wątki biograficzne, które matka przemyca w swoich opowieściach. Zaletą była również pomysłowa pointa powieści. Jednak kilka zdań na koniec nie podźwignie całości.
sobota, 17 kwietnia 2021
„Odległe brzegi” - Kristin Hannah
Wydawnictwo: Świat Książki
Tytuł oryginału: Distant shores
data wydania: 12 sierpnia 2020
ISBN: 9788381394147
Liczba stron: 408
Od pierwszej powieści Kristin Hannah jaką przeczytałam, autorka oczarowała mnie swoją twórczością. Fakt faktem, swoim „Słowikiem” mocno podniosła poprzeczkę. Ale zarówno wcześniejsze jak i późniejsze jej utwory skradły moje serce. Może jedną czy dwie książki oceniłabym troszkę słabiej. Jednak „Odległe brzegi” to jakiś wyjątek potwierdzający regułę – przynajmniej chcę w to wierzyć. Być może pisząc tę powieść miała gorszy czas, może terminy goniły, ale to co dla niej było zawsze charakterystyczne, totalnie wyparowało z tej książki.
„Odległe brzegi” to opowieść o małżeństwie, które po 24 latach wspólnego bycia razem, nagle zaczęło wątpić w swoje uczucia. Małżonkowie zdali sobie sprawę, że właściwie już od dawna nie są ze sobą szczęśliwi. Chociaż tak naprawdę nie mogą powiedzieć, że już się nie kochają. Kochają ale inaczej niż na początku. Obecna sytuacja bardziej zaczęła ciążyć Elisabeth, która w pustym domu, po tym jak córki zaczęły studia i własne życie, stwierdziła, że gdzieś po drodze zagubiła całą siebie. Zagubiła, a może zapomniała o sobie, bo żyła życiem innych ludzi – swoich najbliższych. Uznała, że czas na zmiany!
Pomysł na temat książki i jej fabułę brzmią bardzo interesująco. Problemy jakie porusza Hannah, również mogą zaciekawić niejednego czytelnika. „Odległe brzegi” to powieść, która podkreśla jak ważna jest w życiu pasja i zdrowy egoizm, na który każdy powinien sobie pozwolić. Pamiętając o wszystkich dookoła i dbając o nich, nie można zapomnieć o sobie. To oczywiście powieść o roli przyjaźni, miłości i rodziny, które dają poczucie bezpieczeństwa i stanowią punkt odniesienia. I wszystko by się zgadzało, gdyby nie fakt, że tym razem Kristin Hannah napisała książkę w zupełnie inny sposób. Tym razem nie było tak emocjonująco, porywająco i przejmująco jak zawsze. Same postacie są całkiem w porządku i mają potencjał, jednak dylematy jakie nimi kierują, wybory których dokonują, dość infantylne. Może nie są to bohaterowie całkowicie „drewniani”, jednak mocno „niedopracowani”. Jakby były to zaledwie szkice, nad którymi trzeba jeszcze popracować.
To Kristin Hannah, więc nie mogło być tak całkiem źle. Było ok – zaledwie OK – a nie świetnie czy genialnie – jak zawsze. Książa przeczytana dość leniwie i nieśpiesznie, bo w przeciwieństwie do innych powieści, tę można było odłożyć „na później”. Trochę szkoda. Jeśli komuś wpadną w ręce „Odległe brzegi” i będzie mieć sporo wolnego czasu, może przeczytać. Jednak proszę nie nastawiać się na „fajerwerki”. Mimo to, nie żałuję, bo to Hannah.
środa, 27 stycznia 2021
„Wolność od znanego” - Jiddu Krishnamurti
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Tytuł oryginału: Freedom from the Known
Data wydania: 1994
ISBN: 838621127X
Liczba stron: 112
Szkoda czasu na złe książki – zarówno jeśli chodzi o czytanie jak i pisanie o nich. Będzie więc wyjątkowo zwięźle. Pozycję tę polecono mi, ponieważ od lat uprawiam jogę. Opis i recenzja zachęciły na tyle, że uznałam iż chętnie przeczytam „Wolność od znanego”. A nuż znajdę jakąś inspirację i motywację do nowych działań. Niestety, poza zirytowaniem, niewiele na mnie „spłynęło”.
Wątpliwości zaczęły się już w pierwszym rozdziale, kiedy autor stwierdził, że należy wyzbyć się wszelkich autorytetów i wiedzy szukać w sobie. Po co więc ta książka, skoro Krishnamurti – nomen omen przez wielu uznany za autorytet w swojej dziedzinie – neguje wzorowanie się lub też podążanie i słuchanie autorytetów. Kolejne rozdziały zdecydowanie w tym samym tonie. Wszystkiego należy szukać w sobie.
Nużące, chaotyczne lanie wody i chyba dość mocno zdewaluowane – archaiczne – zupełnie nie na te czasy. Za podobne eksperymenty podziękuję i pozostanę po prostu przy ćwiczeniu jogi, które bardzo mocno mnie relaksuje – psychicznie i fizycznie. P.s. Książeczka doczytana do końca tylko ze względu na fakt, iż zawsze kończę. Na plus jej długość – około 100 stron.
sobota, 2 stycznia 2021
„Polskie święta. Tradycje, wydarzenia historyczne i skandale” - Sławomir Koper
Wydawnictwo: Fronda
Data wydania: 22 listopada 2019
ISBN: 9788380794894
Liczba stron: 336
Na twórczość Sławomira Kopra zwróciłam uwagę niedawno, przy okazji wydania jego najnowszej książki dotyczącej nieznanych i skandalicznych losów polskich pisarzy. Przeglądając jego bibliografię znalazłam kilka innych tytułów, które wydały mi się ciekawe. Ponieważ jedna z książek dotyczyła polskich świąt i tradycji, uznałam, że będzie bardzo dobrym wyborem na ten czas. Opis zrobił na mnie tak wielkie wrażenie, że kupiłam dwa dodatkowe egzemplarze na prezenty gwiazdkowe. Mam nadzieję, że bardziej trafiły w gust obdarowanych niż w mój…
Sama idea tego zbioru jest bardzo dobra, jednak przy realizacji zniknęła gdzieś świąteczna „magia”, na którą liczyłam. Książka podzielona jest na 3 główne części. Najbardziej obszernie autor opisuje „najpiękniejsze ze świąt” czyli Boże Narodzenie. Drugą część poświęca Wielkanocy, a ostatnia dotyczy różnych świąt „od wiosny do jesieni” – np. Boże Ciało, sobótka i wszystkich świętych. W początkowych rozdziałach poszczególnych części opisane zostają etymologia oraz zwyczaje związane ze świętami, a następnie wydarzenia historyczne, których daty zbiegły się właśnie ze świętami.
Niestety, rozdziały historyczne mocno zdominowały treść, powodując, że myśl przewodnia gdzieś ulatywała. Czytając te fragmenty miałam wrażenie, że trzymam w rękach podręcznik do historii. Niektóre opisane epizody – szczególnie ze współczesnej historii Polski – były ciekawe, jednak ich związek czasowy z danymi świętami wydawał się dość luźny i raczej przypadkowy. Chociaż oczywiście były i takie, których termin celowo wybrany był właśnie na ten wyjątkowy świąteczny czas, kiedy społeczeństwo skupia się głównie na gronie najbliższej rodziny.
Przeczytałam tę książkę, gdyż z zasady doczytuję do końca, jednak przyjemności nie miałam tyle, ile sobie wyobrażałam po przeczytaniu opisu okładkowego zachęcającego do zakupu. Dobry marketing i tyle. Jeśli ktoś namiętnie czyta książki stricte historyczne powinien być zadowolony, szczególnie, że ta pozycja może być inspiracją do sięgnięcia po bardziej obszerne tytuły w celu pogłębienia tematu. Mam nadzieję, że książki Kopra opisujące ciekawe smaczki z życia polskich pisarzy będą dużo lepszym wyborem.
wtorek, 8 grudnia 2020
„Traktat o łuskaniu fasoli” – Wiesław Myśliwski
Wydawnictwo: Znak
Data wydania: 31 października 2018
ISBN: 9788324055326
Liczba stron: 446
Książka, którą chciałam pewnego dnia przeczytać, gdyż zaintrygowała mnie swoim tytułem. Z tego względu znalazła się wśród trzech ostatnio pożyczonych. Optymistycznie podeszłam do czytania i… już pierwszy rozdział mnie dość mocno umęczył. Jakże tam głośno było! I w związku z tym „hałasem” czułam ciągłe napięcie, a życzyłabym sobie raczej, by obcowaniu z książką towarzyszyły dokładnie odwrotne odczucia. Takie właśnie miałam wrażenia, gdyż książka to monolog głównego bohatera bez imienia i nazwiska. I od pierwszej do ostatniej strony opowiada, wspomina, mówi, nawija, gwarzy, prawi, gawędzi, dywaguje, trajkota, bajtluje, monologuje, referuje, relacjonuje, -e, -e, (…), -e. Aaaa! Typ narracji zupełnie nie trafił w mój gust. Słowotok w czystej formie. Czułam się tak jakby bohater upolował ofiarę i nie puścił jej dopóki nie opowie jej wszystkiego o sobie. Jakby był ostatnim człowiekiem, któremu może opowiedzieć swoje życie po wielu latach milczenia. Trochę przerażające… i przytłaczające.
A o czym opowiadał bohater? Najogólniej rzecz biorąc, o swoim życiu. Dość chronologicznie, jednak niezbyt dokładnie. Wspominał raczej ważniejsze epizody ze swojego życia i kiedy zaczął w końcu przytaczać pewne dialogi, poczułam większą sympatię do tej książki, gdyż można było trochę odetchnąć. Szczególnie interesujące i wstrząsające były fragmenty dotyczące dzieciństwa w czasie wojny i tuż po niej. Jednak na tyle fragmentaryczne, że czułam niedosyt. Dobrze da się zauważyć, że piętno tego tragicznego czasu dość mocno odcisnęło swój ślad w psychice bohatera i zdeterminowało jego późniejsze losy, a może doprowadziło go do miejsca, w którym się obecnie znajduje. Tak jakby nigdy się od niej nie uwolnił. Bohater opowiada oczywiście podczas łuskania fasoli, jednak nie wydaje mi się, by ta czynność była aż tak bardzo znacząca, by dedykować jej tytuł całej książki. Może to właśnie kwestia tego przyciągnięcia czytelnika? Zasiania ciekawości? Komu opowiada? Przypadkowemu słuchaczowi, którego spotkał nad zalewem i który przy okazji łuskał z nim tę fasolę...
Ta książka to refleksja nad mozolnym życiem, w którym ogromną rolę odegrał przypadek. Życiem, w którym główny bohater właściwie stale musiał się z czymś mierzyć. Myślę, że był on nim tak samo umęczony, jak ja czytaniem. Brak w nim było równowagi, ciągle pod górkę. W najlepszym razie opowieści miały wydźwięk neutralny, ale nie zaryzykuję stwierdzenia, że jakieś epizody były radosne albo pozytywne.
Nie da się ukryć, że nie zachwyciła, nie urzekła i nie trafiła do mnie ta opowieść. I wcale nie uważam, że jest przeintelektualizowana czy zbyt filozoficzna. Raczej określiłabym te mądrości na poziomie „wiejskiego filozofa”. Zastanawia mnie jednak większość opinii na portalu – tych bardzo wysoko oceniających tę pozycję, jednak bardzo oszczędnych w treści i ograniczających się często do jednego zdania. „Cudowna powieść”, „rewelacyjna”, „dobra książka” – ale właściwie dlaczego? Może tak jakieś uzasadnienie? Ciekawe, czy autorzy potrafiliby jakoś konkretnie umotywować swoje oceny.
Reasumując: zaletą bez wątpienia jest język, jakim została napisana ta książka, gdyż czytało się ją dość szybko i płynnie. Na plus zaliczę również kilka opowieści z przeszłości, niestety niedokończonych, a szkoda. Z pewnością nietypowa narracja, również może przekonać do sięgnięcia po tę książkę. Przyszłym czytelnikom życzę dużo wytrwałości.
środa, 22 maja 2019
„Gra w klasy” – Julio Cortazar

Data wydania: 2008
ISBN: 9788374954273
Liczba stron: 688
„Gra w klasy” to książka, do której wróciłam po latach, gdyż ze wstydem muszę przyznać, że z „pierwszego czytania” niewiele pamiętałam. Być może sięgnęłam po nią wtedy zbyt wcześnie, może do takich lektur trzeba po prostu dorosnąć. A ponieważ „Grę w klasy” można czytać przynajmniej na dwa sposoby (chociaż „wymyśliłam” mój – trzeci – ale o tym później…), za drugim podejściem postanowiłam nie skupiać się tylko na chronologicznych rozdziałach od 1 do 56, a uzupełnić je o rozdziały nazywane przez samego autora jako „Z różnych stron (rozdziały, bez których można się obejść)” – muszę mu przyznać 100% racji! Ten drugi sposób opiera się na kluczu zamieszczonym na początku książki, wg którego rozdziały chronologiczne uzupełnione są o te dodatkowe zupełnie przypadkową numeracją (np. 73 – 1– 2 – 116 – 3 – 84 – 4 … itd.).
Z przykrością muszę stwierdzić, że bardzo szybko rozdziały dodatkowe okazały się „zbędne” i wyjątkowo mnie męczyły, co spowodowało, że sporo z nich czytałam bardzo pobieżnie lub je po prostu pomijałam. Dotyczyło to głównie tych, które całkowicie traktowały o filozofii – wg mnie zupełnie niezwiązanej z chronologicznymi rozdziałami, które mimo wszystko jakąś fabułę posiadały. Odpuściłam sobie też na przykład rozdziały po francusku – bez tłumaczenia – szczerze, nie wiem jaki był sens ich umieszczania oraz napisane w dziwny sposób czyli np. rozdział, w którym najpierw należy przeczytać wersy parzyste, a dopiero później nieparzyste. Z rozdziałów dodatkowych wybierałam tylko te, które dotyczyły bezpośrednio bohaterów książki.
A czym jest właściwie ta książka? Najogólniej rzecz ujmując można stwierdzić, że przedstawia nietypowych – bo z różnych stron świata – przedstawicieli paryskiej bohemy, spotkania ich klubu, niespieszne rozmowy o sztuce, filozofii, życiu przy łykach yerba mate i dźwiękach z płyt analogowych. Przyznam, że niektóre miały niepowtarzalny urok, chociaż zdecydowana większość była wg mnie na siłę udziwniona i przeintelektualizowana, co powodowało, że miało się wrażenie, iż są to właściwie rozmowy o niczym (nie mylić z Nitschem).
W zasadzie zaciekawił mnie jedynie wątek związany z główną parą z „Klubu Węża” (jak o sobie mówili) czyli relacja Horazio i Magi. Ich wzajemny stosunek bywał fascynujący i z pewnością książka zyskałaby więcej zwolenników gdyby został rozwinięty, a tak „elementy dodatkowe” zdominowały i stłamsiły tę parę. Cały czas, czytając „Grę w klasy” miałam wrażenie, że Cortazar na siłę chce być oryginalny, nieprzeciętny, a może i wręcz kultowy! Tylko, że w przypadku tego „dzieła” jego kultowość polega chyba jedynie na tym, iż ktoś powiedział, że takie właśnie jest…
Może tej książce należy poświęcić zdecydowanie więcej uwagi i czasu niż ja to zrobiłam… Może potrzebne jest sięganie po dodatkowe źródła traktujące dokładniej o wspomnianych w niej postaciach i nurtach… Może po prostu nie jestem odbiorcą, dla jakiego przeznaczył ją autor… Cóż, pozostaje mi tylko stwierdzić, że Cortazar (a przynajmniej jego „Gra w klasy”) jest nie dla mnie. Raczej nie polecam, bo trudno mi stwierdzić, komu mogłaby się spodobać ta książka.