niedziela, 27 maja 2018

„Solange es Schmetterlinge gibt” – Hanni Münzer

Wydawnictwo: EISELE 
Tytuł oryginału: Solange es Schmetterlinge gibt
Data wydania: 2017
ISBN: 9783961610037
Liczba stron: 380

Książka, której polskie tłumaczenie tytułu brzmi „Tak długo, jak istnieją motyle”, a którą w skrócie będę nazywać „Motylami” zaczyna się jak typowa literatura dla kobiet i tworzona przez kobiety czyli tzw. „chic-lit”. Ponieważ zdecydowanie nie jestem fanką tego typu „romansideł”, przyznam, że na początku czytania „Motyli” poczułam lekką irytację oraz zawód.

Pojawia się więc kobieta po 30stce, z problemami, typowa „szara mysz” mieszkająca tylko z kotem, która nie umie cieszyć się życiem i bardzo chciałaby być dla wszystkich niewidzialna i która przypadkiem na klatce schodowej spotyka przystojnego, dobrze zbudowanego, pewnego siebie (jeszcze tego nie wie, że również bardzo inteligentnego, zabawnego, mądrego), młodszego chłopaka niosącego pudła ze swoimi rzeczami do mieszkania na poddaszu, które niedawno się zwolniło. Po takim wstępie oczywistym jest, że coś się między nimi wydarzy. I na TO wydarzenie nie trzeba długo czekać. Jason swoim optymizmem, energią, zapałem i dobrym sercem wydaje się przebijać przez skorupę a raczej kokon – bo chyba to określenie, szczególnie w kontekście tytułu, lepiej tu pasuję – jakim otoczyła się Penelopa po pewnym tragicznym zdarzeniu, którego konsekwencją był również rozwód z Davidem.

Jednak jak się wkrótce okazało Hanni Münzer nie napisała tylko zwyczajnego ckliwego romansu! Jakże miłym zaskoczeniem po takim wstępie okazał się kolejny wątek – tym razem kryminalny, który jeszcze bardziej zbliżył naszych bohaterów i którzy czynnie brali w nim udział, a którego szczegółów z wiadomego względu nie będę tu przytaczać.

I wtedy następuje kolejny zwrot akcji i już nieco bardziej poważne i głębokie tematy – nawet powiedziałabym, że filozoficzne – nie pozbawione jednak odrobiny humoru na dobrym poziomie, związane z kolejna postacią – 80letnią chorą na raka sąsiadką Trudi, która planuje swoje dość nietypowe odejście z tego świata. Jednak zanim to się stanie, by ulżyć sobie w cierpieniu, nielegalnie hoduje w swoim mieszkaniu i popala „zioło”.

Penelopę i Trudi połączy prawdziwa przyjaźń i zafascynowana osobowością starszej przyjaciółki kobieta zacznie powoli zmieniać nastawienie do otaczającego ją świata. Jej wewnętrzna zmiana w największym stopniu będzie zasługą Trudi, jednak Jason również odegra tu bardzo istotną rolę, tworząc wspólny front z nieco ekscentryczną uroczą starszą panią. W tym miejscu należy wspomnieć, że Hanni Münzer bardzo dobrze wie jak przedstawić skomplikowaną psychikę i różnorodne charaktery swoich bohaterów oraz dotrzeć do sedna problemu. „Motyle” to powieść przedstawiająca bardzo realistycznie ewolucję kobiecej osobowości i jest to rozwój niezależny i świadomy.

Chociaż „Motyle” są samodzielną powieścią, której odbioru nie zakłóca brak znajomości poprzednich książek Hanni Münzer, to stanowi ona jednak pewien „pomost” pomiędzy „Marlene” (i też w pewnym sensie poprzedzającej ją „Miłości w czasach zagłady”), głównie przez postać Trudi, która w „Motylach” będzie odnosić się nie raz do swojej niesamowitej przeszłości bardziej szczegółowo przedstawionej właśnie w powieści „Marlene”. Z resztą miłośnicy sagi Hanni Münzer także w przypadku „Motyli” mogą liczyć na ponowne – choć bardzo krótkie – spotkanie z Marlene Kalten. Dla mnie niestety zbyt krótkie. Uważam, że spokojnie można było chociaż trochę rozbudować ten wątek.

Ale nie tylko nawiązanie do książki „Marlene”, a także same „Motyle” pokazują, że ludzki los tworzy niesamowitą sieć różnorodnych powiązań i zależności, wielokrotnie udowodniając, że nic nie dzieje się bez przyczyny i każde działanie ma prędzej czy później swój skutek. Hanni Münzer poprzez bohaterów swojej powieści pokazuje – a robi to jak zwykle w uroczy sposób – że świat jest pełen cudów dla tych, którzy je widzą i że łatwo jest tańczyć w słońcu, ale robić to w deszczu jest prawdziwą sztuką.

Mam nadzieję, że „Solangę es Schmetterlinge gibt” jako trzecia książka Hanni Münzer doczeka się w końcu polskiego tłumaczenia. Jest to bardzo optymistyczna, nieprzecietna i piękna historia nie tylko dla kobiet. Chociaż „zainteresowanym” i podobnie jak Hanni Münzer „zakochanym” w Jasonie paniom zdradzę, że autorka planuje poświęcić mu jego własną książkę. Przyznam, że jestem jej bardzo ciekawa… ;-)

sobota, 5 maja 2018

„Morfina” – Szczepan Twardoch

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
data wydania: listopad 2012
ISBN: 9788308050118
liczba stron: 584

Zachęcona intrygującym opisem z wielkim zapałem sięgnęłam po „Morfinę” Szczepana Twardocha i niestety dość duże było moje początkowe rozczarowanie tą książką. Fabuła ciekawiła, ale specyficzny sposób jej przedstawienia był dość męczący i drażniący. I nie mam tu na myśli narracji z różnych perspektyw, która odnosi się do dłuższych fragmentów. Ten zabieg jest oryginalny, ale nie „przekombinowany”.

Mamy więc przede wszystkim narratora pierwszoosobowego utożsamiającego się z głównym bohaterem – Konstantym Willemannem – który koncentruje się na jego wewnętrznych przeżyciach oraz interpretacji zdarzeń, których doświadcza.

Po jakimś czasie pojawia się narrator drugoosobowy – niezbyt skonkretyzowany, dość enigmatyczny, ale wiemy, że jest to głos kobiecy. Wchodzi on w swoisty dialog z pierwszym narratorem, jednak nie uczestniczy w wydarzeniach jedynie się do nich odnosi. Kim jest ten narrator autor pozostawia interpretacji czytelnika, a ta może być dość szeroka. Najwięcej wyjaśnia zakończenie książki, które w zasadzie jednoznacznie pozwoliło mi go określić.

Dostrzec możemy jeszcze jeden typ narracji – narrację osoby wszechwiedzącej i zdystansowanej, posiadającej nieograniczona wiedzę także o przyszłości i „przepowiadająca” głównie jak skończy się życie postaci występujących w utworze – tzw. narrację auktorialną. Ta narracja płynnie przechodzi z wyżej opisywanej. Często miałam wrażenie, że tą wszechwiedzącą narratorką jest właśnie głos kobiecy.

I występowanie tych wszystkich wyżej wspomnianych narratorów opowiadających każdy ze swojej perspektywy jest naprawdę w porządku. Ale irytujące było przeplatanie dwóch narracji naprzemiennie w każdym kolejnym zdaniu – identycznie brzmiącym ze zmienioną tylko osobą – z pierwszej na trzecią. Tak jakby po Konstantym powtarzało jakieś echo. Niestety ten zabieg pojawia się w początkowej części powieści dość często i może zniechęcić do dalszego jej czytania, bo wprowadza jakiś niezrozumiały i niepotrzebny chaos. Pod tym względem „Morfina” jest książką, której trzeba dać szansę i po przeczytaniu całości stwierdzam, że można przymknąć oko na te początkowe niedoskonałości, a nawet znaleźć jakieś ich uzasadnienie – w końcu to „Morfina”…

Przejdźmy jednak do zalet. Bez wątpienia jednym z dwóch bardzo mocnych punktów tej książki jest sylwetka głównego bohatera – wspomnianego już Kostka Willemanna. Postać zdecydowanie nieszablonowa i raczej wykreowana na antybohatera, mimo to budzi naprawdę dużą sympatię. Chociaż „Morfina” jest książką, której akcja toczy się w czasie Drugiej Wojny Światowej, to nie jest to powieść stricte o wojnie. Nie dopatrzymy się tu raczej typowej dla polskich dzieło dotyczących tego okresu martyrologii i także Kostek nie jest kryształowym patriotą gotowym oddać swoje życie w imię ojczyzny. Jest z kimś zgoła odmiennym. To Warszawiak ale prawie Niemiec, gdyż jego ojciec jest niemieckim arystokratą i oficerem, a matka spolszczoną Ślązaczką, który mimo dość krótko trwającego epizodu wojskowego stara się nie zauważać, że w koło toczy się wojna. Żyję bardzo rozrywkowo, wygodnie, intensywnie i egoistycznie. Nie stroni od nocnych lokali, alkoholu, morfiny i kobiet mimo, że w domu czeka idealna żona i syn. I właśnie to jaki jest ten rozpaczliwie szukający swojej tożsamości główny bohater „Morfiny” sprawiło, że mimo początkowych „niedogodności” postanowiłam poznać jego wyjątkową historię do końca – historię, która nie raz będzie zaskakiwać czytelnika.

Drugim atutem powieści są bardzo wiernie odtworzone przez Szczepana Twardocha (który jest Ślązakiem, a nie warszawiakiem) realia stolicy z 1939 r. Opis konkretnych miejsc, ulic, kawiarni, lokali nocnych, w końcu opis ludzi – ich zachowania, obyczajów, dialogi - to wszystko sprawia, że czytając bardzo łatwo możemy zobaczyć tamtą Warszawę, stojącą u progu ogromnej tragedii. Atmosfera dawnych czasów będzie jeszcze bardziej wyczuwalna, gdy obraz polskiej stolicy zestawimy z kontrastującym z nią wizerunkiem Budapesztu, gdzie również toczy się część akcji powieści. Przedstawienie tych dwóch miast jest jak porównanie ze sobą dwóch różnych światów. Warszawa wyniszczona wojną - miasto, którego praktycznie już nie ma i węgierska luksusowa idylla - sielankowa, w której ciągle można normalnie żyć. Ukazanie takiego Budapesztu daje oddech - także czytelnikowi - nie tylko bohaterom.

„Morfina” Szczepana Twardocha to powieść zdecydowanie uzależniająca i wywołująca całe spektrum skrajnych emocji. To książka, która wciąga coraz bardziej z każdym kolejnym rozdziałem! szczególnie w kontekście tytułu określenie to jest jak najbardziej adekwatne. Jest to lektura wymagająca od czytelnika niesamowitego skupienia, ale cieszę się, że podjęłam się tego „wyzwania”. Wyjątkowa, oryginalna i bez wątpienia godna polecenia. I jeśli nie oczaruje was od pierwszego wejrzenia, warto wykazać się cierpliwością i dać jej druga szansę. Ja nie żałuję!

niedziela, 15 kwietnia 2018

„Cień wiatru” – Carlos Ruiz Zafon

Cykl: Cmentarz Zapomnianych Książek (tom 1) 
Wydawnictwo: Muza
Tytuł oryginału: La sombra del viento
Data wydania: luty 2005
ISBN: 8373195025
Liczba stron: 516

Przyznam, że długo zwlekałam z przeczytaniem jakiejś książki Carlosa Ruiza Zafona. Może zabrzmi to nielogicznie, ale odstraszała mnie jego popularność, która swego czasu przerodziła się wręcz w „modę na Zafona”. Z niewielkimi oporami, ale i z ciekawością zdecydowałam się w końcu, kilka dni temu sięgnąć po „Cień wiatru”, by móc wyrobić sobie własne zdanie na temat twórczości autora. Przyznam, że już po kilkunastu stronach moje opory zniknęły całkowicie! Historia wciągnęła mnie bez reszty. Cudowna, wyjątkowa historia. I nie ważne ile napiszę na temat tej książki, mój opis nawet w najmniejszym stopniu nie odda jej „cudowności”. Całkowicie przepadłam za „Cieniem wiatru” i chyba za twórczością Zafona (chociaż jedna jaskółka wiosny nie czyni…)

„Cień wiatru” opowiada historię młodego chłopca – Daniela, którego ojciec pewnego dnia zaprowadził go do bardzo tajemniczego i wyjątkowego miejsca jakim okazał się ‘Cmentarz Zapomnianych Książek’. Chłopiec w labiryncie regałów zapełnionych od ziemi po sufit wszystkimi możliwymi książkami, miał wybrać jedną jedyną, która odtąd będzie tylko jego i którą będzie musiał ocalić od zapomnienia. Może nie brzmi to zbyt przekonującą i zachęcająco, ale to dopiero początek, który jeszcze przyjmowałam dość sceptycznie…

Wybór Daniela padł na „Cień wiatru” Juliana Caraxa i miał ogromny wpływ na jego dalsze życie, które poznajemy na kolejnych kartach książki. Książka zafascynowała go do tego stopnia, że zaczął żyć życiem jej bohaterów, którzy wkrótce okazali się nie być tylko fikcyjnymi postaciami wykreowanymi przez mało znanego autora… „Cień wiatru” stał się w pewnym stopniu jego małą „obsesją” – zapragnął dowiedzieć się wszystkiego o Caraxie i o tym dlaczego, ktoś próbuje zniszczyć wszystkie jego dzieła. I TO jest początek tej zaskakującej, niesamowitej i pięknej opowieści, w której okaże się, że życie Daniela, ma dużo więcej wspólnego z losami bohaterów, o których czytał w swojej ukochanej książce, niż mu się na początku mogło wydawać…

„Cień wiatru” nie jest jednak tylko książka o rozwiązywaniu zagadki i prowadzeniu amatorskiego „śledztwa” przez młodego chłopaka, które przyznam, bywało bardzo intrygujące i trzymające w napięciu! To wielowątkowa opowieści o miłości – tej pierwszej, prawdziwej, namiętnej, na całe życie – nie zawsze szczęśliwej, ale zawsze wyjątkowej i determinującej dalsze losy bohaterów. A tam gdzie jest miłość, często pojawia się i zazdrość, zawiść oraz zemsta! Czyli znajdziemy tu również dreszczyk emocji! Dla równowagi pojawi się także wyjątkowa przyjaźń zrodzona w zaskakujących okolicznościach, która połączy losy bohaterów już na zawsze. Może brzmi to jak banalne frazesy, ale to dlatego, że o „Cieniu wiatru” Zafona nie powinno się pisać, tylko go czytać!

C. R. Zafon nie tylko opisał fenomenalną historię, ale też przedstawił ja po mistrzowsku pięknym językiem, z którym obcowanie staje się ogromną przyjemnością. Klimat książki, plastyczne opisy miejsc Barcelony, bardzo zróżnicowane charakterologicznie postaci, ich wielkie emocje przenoszą czytelnika do pięknego świata wykreowanego przez pisarza. To jedna z tych książek, po których skończeniu pojawia się żal, że ma się już ją za sobą, że zna się już całą historię. Na szczęście historia ta na długo pozostanie w mojej pamięci i zawszę mogę do niej wrócić.

Obowiązkowa pozycja na półce każdego bibliofila, która zdecydowanie trafia na półkę moich „NAJ”! Szczerze polecam!
 
P.S. i jakoś tak miło mi się robi mając świadomość, że mój egzemplarz "Cienia wiatru" również pochodził z pewnego antykwariatu... :-)

wtorek, 10 kwietnia 2018

„Grandhotel. Powieść nad chmurami” – Jaroslav Rudiš

Seria: Czeskie Klimaty
Wydawnictwo: Książkowe Klimaty
Tytuł oryginału: Grandhotel
Data wydania: czerwiec 2013
ISBN: 9788364168017
Liczba stron: 233

„Grandhotel. Powieść nad chmurami” to druga – po „Niebie pod Berlinem” – książka Jaroslava Rudiša, którą przeczytałam i ponownie był to bardzo dobry wybór. Chyba coraz bardziej zaczynam ulegać czarowi czeskiej literatury i wcale mnie ten fakt nie martwi. „A tak na marginesie”, intrygujące jest to upodobanie autora do przestworzy… ;-)

Tytułowy „Grandhotel” – futurystyczna budowla o kształcie odwróconego leja – położony jest malowniczo na szycie góry Ještěd, u podnóży której leży piąte pod względem wielkości miasto w Czechach czyli Liberec. Przewodnikiem po hotelu oraz narratorem opowieści jest główny bohater Fleischman. A opowiadać on będzie po prostu o swoim życiu. Niby nic nadzwyczajnego, tak samo jak on, jednak w tej opowieści jest coś magnetyzującego co przyciąga, wciąga i budzi wiele pozytywnych emocji, powodując, że czytelnik nie może odłożyć książki na później.

Fleischman obecnie pracuje w Grandhotelu u swojego kuzyna Jegra, który zaopiekował się nim po tym, jak odeszli jego rodzice. Nie był to może los wygrany na loterii, ale przynajmniej nie trafił do przytułku. Traktowany jest przez swojego zwierzchnika jak popychadło, przez co może budzić współczucie, jednak sam nie robi z tego faktu jakiejś tragedii. Raczej przyjmuje to ze stoickim spokojem, bo taki już jest. Pogodzony z losem, nie ma pragnień, nigdzie nie był – jak (stereo)typowy Czech, do niczego nie dąży, nic nie chce zmienić. I to jest też jego problem – niemożność osiągnięcia czegokolwiek.

Z resztą każda z pojawiających się w Grandhotelu osób ma podobny problem, tak jakby to miejsce przyciągało specyficzne podobne osobowości – życiowych nieudaczników, którzy nie osiągnęli zbyt wiele… W przeciwieństwie do nich Fleischman regularnie chodzi na spotkania do pani psycholog, podczas których próbuje zrozumieć siebie i przeanalizować swoje życie, tylko, że z tych wizyt też ciągle nic nie wynika…
 
Mimo swoich 30 lat na pierwszy rzut oka może wydawać się dość infantylny, nieporadny, trochę pokrzywdzony, jednak zdecydowanie nie można powiedzieć, że jest głupkiem, co dość często zarzucają mu inni wyśmiewając go. Po prostu jest dość nieprzeciętny, ma swój własny wykreowany przez siebie świat – świat który kręci się wokół… pogody, bo „od pogody – jak twierdzi – wszystko zależy” – z tego powodu zwany jest też Chmuromirem. A ponieważ położenie Grandhotelu daje mu fantastyczne możliwości do obserwacji warunków atmosferycznych oddaje się swojej pasji na całego stając się w tej dziedzinie prawdziwym ekspertem. Fachowo wypowiada się na temat różnych zjawisk pogodowych, potrafi je analizować tworząc wykresy, wyciąga trafne wnioski ze swoich obserwacji – „a tak na marginesie” ogólnie jest spostrzegawczym obserwatorem, którego przemyślenia są pełne życiowych mądrości – „tak na marginesie”. ;-)

Jego pasja – czyli pogoda, obserwowanie nieba i chmur dają mu szczęście. I w gruncie rzeczy, mimo, że ciężko mu osiągnąć cokolwiek, nie można powiedzieć, że całkowicie nie ma pragnień – „bo przecież każdy człowiek ma jakieś marzenia – jak twierdzi pani doktor.” Fleischman marzy by „wydostać się z tego miasta i zobaczyć wszystkie chmury świata. I może kiedyś tu wrócić. Ale żeby wrócić musiałbym najpierw odejść”. Czy takie stwierdzenie nie jest urocze tak samo jak i sam Fleischman?

Ja przyznam, że przepadłam za tą historią, za tą postacią, za tą książką. Może i napisaną trochę naiwnie lecz z humorem, dość prostym językiem, ale w przecież „książki są przeciwieństwem armat – im krótsze i lżejsze, tym dalej niosą.” „Grandhotel” jest bardzo nostalgiczną i pełną refleksji powieścią, która uświadamia nam, że by zrobić krok w na przód czyli w przyszłość należy najpierw uporać się ze swoją przeszłością. Trzeba pogodzić się z tym co było, stawić temu czoła – czasem wystarczy to po prostu głośno się do tego przyznać – jak Fleischman – i wtedy stajemy się wolni i wszystko może się udać i nawet „chmury będą na wyciągnięcie ręki”!

Czas spędzony „w” „Grandhotelu” był bardzo przyjemny i na długo pozostanie w mojej pamięci. Na pewno jeszcze kiedyś wrócę do tej niesamowicie pozytywnej książki, która na każdą myśl o niej wywołuje uśmiech na mojej twarzy. I ponieważ bardzo lubię czytać o miejscach, które znam, lub odwiedzać miejsca, o których czytałam, mam nadzieję, że uda mi się kiedyś dotrzeć na szczyt góry Ještěd do tego wyjątkowego hotelu. Ciekawe czy spotkam tam jakiegoś Fleischmana.

wtorek, 13 marca 2018

„Dobre wychowanie” – Amor Towles

Wydawnictwo: Znak Literanova
Tytuł oryginału: Rules of Civility
Data wydania: kwieciń 2013
ISBN: 9788324023288
Liczba stron: 368

Jest to druga powieść Amora Towlesa, którą przeczytałam, mimo, że to właśnie od niej zaczął swoja karierę jako pisarz. Chociaż książka ta trafiła w 2011 roku na listy bestsellerów New York Timesa, Boston Globe i Los Angeles Times,  The Wall Street Journal uznał ją za jedną z dziesięciu najważniejszych książek beletrystycznych wydanych w 2011 r., a francuski przekład otrzymał w 2012 r. Nagrodę Fitzgeralda, to opis znajdujący się na okładce zachęcił mnie do sięgnięcia po nią tylko w umiarkowany sposób. Stwierdziłam, że kiedyś pewnie przy okazji tę książkę również przeczytam. Ach… jakże mylne mogą być te „pierwsze wrażenia” i „okładki”!

„Dobre wychowanie” to powieść retro, której akcja rozgrywa się głównie w Nowym Jorku lat 30-tych ubiegłego stulecia. Główną bohaterką i zarazem narratorką jest młoda dziewczyna (na marginesie autor świetnie poradził sobie z tą kobieca narracją!), która ucieka z emigranckiej biedy Brooklynu, zmieniając przy okazji imię z Katiya na Katey. Jest oczytana, wyważona, akuratna, potrafiąca zawsze zachować się odpowiednio do sytuacji i otoczenia, nie przeszkadza jej to jednak być równie rozrywkową jak jej przyjaciółka i współlokatorka – Eve – i czerpać z życia przyjemności.

Eve ma sporo wspólnego z Katey, również wyrwała się z nudnego życia na Południu, marzy o tym by wybić się ze swojej warstwy społecznej i osiągnąć sukces. Obie mają co prawda inne wizje tego sukcesu i różnymi sposobami do niego dążą, na co w duży, wpływ maja odmienne charaktery obu pań, nie komplikuje to jednak ich przyjaźni, która chwilowe zawirowanie przechodzi jedynie, gdy na horyzoncie pojawia się młody, przystojny i bogaty mężczyzna – Tinker – „dżentelmen do zakochania”… Mylą się jednak ci, którzy stereotypowo wyobrażą sobie dalszy ciąg tej historii – skąd inąd romantycznej, subtelnej, intrygującej, pozytywnej i bardzo zaskakującej! Nie zawsze będzie jednak tak cukierkowo – pojawią się również momenty tragiczne i nostalgicznie. Nie będę jednak zdradzać więcej szczegółów, by czytelnik sam mógł delektować się lekturą tej książki, bo czytanie jej było naprawdę wielką przyjemnością.

Książka ma świetny lekki styl, czyta się błyskawicznie. Dzięki bardzo plastycznym opisom Amor Towles wykreował w niej bardzo ciekawy obraz Nowego Jorku mimo, że tak naprawdę tylko dwa miejsca wspominane w książce przetrwały do dzisiaj – Hotel Plaza oraz Klub 21 – a i pojawiają się takie, które istniały tylko wyłącznie w jego wyobraźni – jak np. undergroundowy klub jazzowy prowadzony przez Rosjan. Czytając ma się wrażenie, że wszystko o czym pisze Towles jest takie prawdziwe i wręcz namacalne. Do tego cały czas czuje się atmosferę tamtych czasów – książka jest pełna „smaczków z przeszłości”– informacji o minionej epoce, przekazanych w bardzo subtelny i nienachalny sposób, a wynajdywanie ich sprawia naprawdę wielka frajdę.

W opiniach o „Dobrym wychowaniu” bardzo często znajdziemy porównanie do „Śniadania u Tiffaniego” i „Wielkiego Gatsbyego”. Owszem te książki mają sporo wspólnego. Poza tym, że w każdej pojawia się Nowy Jork i atmosfera epoki jest bardzo sugestywnie opisania. Do tego bohaterowie prowadzą dość rozrywkowy styl życia charakterystyczny dla młodej elity lat 20tych i 30tych, mają wielkie aspiracje, marzą o awansie społecznym, niektórym nawet udaje się osiągnąć sukces, jednak „Dobre wychowanie” jest dla mnie książką pod każdym względem wyjątkową i na pewno nie umniejszałabym jej wartości w porównaniu z wymienionymi wyżej dziełami.

O wielkiej sile tej powieści świadczą przede wszystkim niebanalne postacie – nie tylko dwie wyżej wymienione dziewczyny i Tinker, ale cały rząd znaczących i ciekawych charakterologicznie postaci drugoplanowych (Wallace i Dicky, Anne Grandyn czy Mason Tate) które miały bardzo duży wpływ na to jak ewoluowała główna bohaterka i jej historia. A historia ta może być bardzo inspirująca. Owszem los jest nieprzewidywalny stwarza nam ogromne możliwości (czasem płata figle), ale mamy też wpływ na nasze życie dokonując świadomych wyborów. Ważne by to były nasze wybory i żebyśmy zawsze żyli przede wszystkim w zgodzie ze sobą. Może to brzmi banalnie, ale jednak skłania do refleksji, tak jak „Dobre wychowanie” Amora Towlesa. Zarówno książka, jak i jej autor trafiają na półkę moich „naj”. 

piątek, 9 marca 2018

„Wielki Gatsby” - Francis Scott Fitzgerald

Wydawnictwo: Bellona     
Tytuł oryginału: The Great Gatsby
Data wydania: 2013
ISBN: 9788311128835
Liczba stron: 190

„Wielki Gatsby” to powieść obyczajowa, której akcja rozgrywa się na początku lat 20tych XX wieku w okolicach Nowego Yorku czyli z jednej strony w czasie dynamicznego rozwoju amerykańskiej gospodarki, wielkich możliwości, przemian obyczajowych, ale też wtedy, gdy wprowadzono prohibicję, co łączy się nierozerwalnie z działalnością licznych grup przestępczych i ich szemranymi interesami. Nigdy wcześniej slogan „od pucybuta do milionera” nie zyskał tak bardzo na znaczeniu i nie wyznaczał początku kariery tak licznych osobistości nowej elity finansowej.

Idealnym przykładem, który łączy w sobie te wszystkie wyżej wymienione zjawiska jest tytułowy Jay Gatsby, którego czytelnik poznaje poprzez wspomnienia narratora i, jak się później okaże, jedynego prawdziwego przyjaciela Gatsby’ego – Nicka Carraway’a, - młodego absolwenta Yale, stojącego zarówno u progu kariery w branży finansowej, jak i dorosłego życia, które chce rozpocząć z dala od rodzinnej Minnesoty z czystą kartką.

Nick sprowadza się na Long Island i jako sąsiad Gatsby’ego ma możliwość obserwowania stylu życia młodej nowojorskiej śmietanki, a także wstąpienia powoli do tych nowych wyższych sfer. Tylko czy rzeczywistość okaże się tak atrakcyjna jak wyobrażenie o niej? Z czasem, gdy Gatsby zaczyna mu ufać, otwiera się przed nim i daje mu się naprawdę poznać, okazuje się, że to jego cudowne życie jest tylko grą pozorów, mirażem mającym mu zapewnić status, uznanie, szacunek i… miłość kobiety, która była motorem jego działania. Fascynacja dziewczyną z przeszłości determinowała jego postępowanie, uczucie do niej stało się motywacją, by wyrwać się ze swojej warstwy społecznej, zbić fortunę, zaimponować jej i zapewnić to wszystko, na co zasługuje panna z dobrego i bogatego domu.

By nie zdradzić zbyt wiele z tej dość prostej, ale bardzo ciekawej historii, wspomnę tylko, iż po raz kolejny sprawdzą się  powiedzenia, że „pieniądze szczęścia nie dają” i „nie kupi się za nie ani miłości, ani przyjaźni”. Smutne, ale prawdziwe. Siłą tej książki są bez wątpienia bardzo zróżnicowani i ciekawie skonstruowani bohaterowie budzący wiele emocji oraz bardzo sugestywnie oddany klimat Ameryki lat 20tcyh ubiegłego stulecia.

Fitzgerald przedstawił w swojej powieści wierny obraz tzw. „straconego pokolenia”, którego młodzieńcze lata pokrywały się z pierwszą wojna światową. Jednak jest to powieść ponadczasowa, aktualna także dzisiaj, kiedy „American dream” jest wciąż synonimem idealnego bajkowego życia i celem wielu młodych ludzi.

Jedyne, do czego mogę się przyczepić to długość książki (chociaż w sumie słowo „krótkość” byłoby bardziej odpowiednie). Żałuję, że czas spędzony z bohaterami „Wielkiego Gatsby’ego” trwał tak krótko i wręcz minął w mgnieniu oka. Czyżby była to kolejna książka zaliczana do kanonu klasyki amerykańskiej literatury, na miarę – może zabrzmi to złośliwie, a na pewno ironicznie – amerykańskich możliwości czytelniczych? A może Francis Scott Fitzgerald antycypował, że będzie to świetny materiał na scenariusz do filmu? W końcu „Wielki Gatsby” doczekał się póki co już 5 ekranizacji.

Jako miłośniczka klasyki literatury polecam jednak bezwzględnie!

czwartek, 1 marca 2018

„Rosja” – Edward Rutherfurd

Seria: Szmaragdowa seria
Wydawnictwo: Czarna Owca
Tytuł oryginału: Russka
Data wydania: 10 listopada 2017
ISBN: 9788380156395
Liczba stron: 888

Jest to trzecia epicka powieść historyczna Edwarda Rutherfurda, którą przeczytałam i po raz kolejny autor całkowicie spełnił moje oczekiwania. Na polskie tłumaczenie trzeba było czekać aż 26 lat, ale było warto! Na prawie 900 stronach, w 12 tematycznych rozdziałach, autor przedstawił kompleksowo dzieje potężnego państwa rosyjskiego, począwszy od 180, a skończywszy na 1990 roku. Nie jest to jednak nużący podręcznik do nauki historii – Ruhtehrfurd nie przytłacza czytelnika ogromem faktów historycznych, szczegółów, konkretnych dat, lecz jedynie kreśli, w bardzo przystępny sposób, tło historyczne, w którym umieszcza - obok prawdziwych - fikcyjne zdarzenia i postacie. Bardzo płynnie przechodzi od historii Rosji, do historii opisywanych rodzin.

Być może by lepiej trafić do polskich czytelników oryginalny tytuł powieści „Russka” przetłumaczono jako „Rosja”. Tak naprawdę akcja powieści toczy się głównie właśnie w dwóch fikcyjnych miejscowościach o nazwie Ruska (jednej w okolicy Moskwy, drugiej w pobliżu Kijowa) – tam się wszystko zaczyna i tam się kończy… Te dwie wymyślone wioski mają jednak cechy okolicy, w której się znajdują. Część zdarzeń przedstawiona jest również w Moskwie i Petersburgu, a o innych miejscach dość często wspominają bohaterowie w swoich opowieściach. Uważam jednak, że Rutherfurd nie odszedł za bardzo od swojego charakterystycznego schematu umiejscawiania wydarzeń w jednym konkretnym mieście. 

Głównymi bohaterami powieści są tradycyjnie fikcyjne rodziny – Bobrowów, Suworinów, Romanowów, Iwanowów, Karpienków i Popowów, które bardzo często spotykają na swojej drodze autentyczne postacie i biorą udział w rzeczywistych zdarzeniach historycznych. Losy konkretnych przedstawicieli poszczególnych rodów, na przestrzeni wieków, splatają się ze sobą, często w bardzo zaskakujący sposób. By ułatwić czytelnikowi zrozumienie i zapamiętanie tych wszystkich relacji autor umieścił na początku książki dość proste, ale wystarczająco dokładne drzewo genealogiczne. Przyznam, że zerkałam do niego przy każdym rozdziale.

Czytając „Rosję” mamy możliwość poznać ten kraj kompleksowo – nie tylko jego historię, ale i geografię, zwyczaje, obyczaje, obrzędy i kulturę. I przyznam, że ten aspekt społeczny potrafił mnie nie jeden raz zaskoczyć, zniesmaczyć lub nawet przygnębić. Może autor oszczędza nam bardzo szczegółowych opisów związanych z okrucieństwem, jednak jedno zdanie opisujące brutalność Tatarów, Iwana Groźnego czy też zwykłego chłopa wystarczy by wzbudzić wielkie współczucie wobec wyjątkowo ciężkiego i niesprawiedliwego losu przeciętnego obywatela rosyjskiego (w tym bardzo często głównie kobiet) – i co jeszcze bardziej smutne – bez względu na to jakiego przedziału czasowego dotyczą te wydarzenia.

Chociaż siłą rzeczy, w pewnym sensie, porównuję te książkę do poprzednich i może jej ogólny wydźwięk jest dość przytłaczający – szczególnie przy subtelnym przepełnionym miłością „Paryżu” albo pełnym wielkich możliwości, sukcesu i kariery „Nowym Jorku - to absolutnie nie żałuję, że po nią sięgnęłam. „Rosja” to kolejne monumentalne dzieło, w którego tworzenie Rutherfurd włożył ogrom pracy, biorąc przede wszystkim pod uwagę rozległy reaserch poprzedzający pisanie. Myślę, że autorowi świetnie udało się wniknąć w to pełne tajemnic i sprzeczności społeczeństwo i pokazać typową rosyjską (słowiańską?) duszę, która tak intryguje.