niedziela, 1 lipca 2018

„Wzgórze Piastów” – Krzysztof Koziołek

Wydawnictwo: Akurat 
Data wydania: 13 czerwca 2018
ISBN: 9788328709782
Liczba stron: 320

„Wzgórze Piastów” to już czternasta powieść Krzysztofa Koziołka, która jednocześnie należy - obok książek „Furia rodzi się w Sławie” i „Góra Synaj” – do serii kryminałów retro. Dość długo się też zastanawiałam czy sięgać po cykl chronologicznie, ale doszłam do wniosku, że nie jest to konieczne. Poza tym nie mogłam się doczekać „Wzgórza Piastów”, którego akcja rozgrywa się przede wszystkim w moim rodzinnym mieście.

Fabuła kryminału dzieje się głównie w 1939 roku - dosłownie w przeddzień Drugiej Wojny Światowej, chociaż mamy kilka retrospekcji opisujących wcześniejsze wydarzenia, do których bohaterowie odnoszą się w teraźniejszości. Główną bohaterką książki jest hrabina Franziska von Häften – Polka, która z praktycznych względów poślubiła Niemca. Jest ona również polską agentka wywiadu, a jej zadanie w Grünbergu (obecnie Zielona Góra) polega na donoszeniu polskim władzom o postępach w budowie umocnień nad Odrą, które koordynuje z resztą jej mąż inżynier. 

Działalność wywiadowcza hrabiny jest jednak motywem pobocznym. Na główny plan wysuwa się śledztwo kryminalne dotyczące pewnej tajemniczej śmierci, która zdarzyła się podczas przyjęcia śmietanki towarzyskiej Grünbergu, nie mogło tam zabraknąć oczywiście Franziski i jej męża. Traf chciał, że coraz więcej poszlak wskazuje na udział osób trzecich w tym niefortunnym „wypadku” największej plotkary w środowisku, która straciła życie w swojej piwniczce na wino. W końcu podejrzenia padają także na hrabinę…

Intrygująca fabuła, zaskakująca historia, napięcie stopniowane z każdym kolejnym rozdziałem, gdy czytelnik dowiaduje się niesamowitych i nowych faktów, bardzo ciekawe charakterystyczne postacie to tylko niektóre zalety „Wzgórza Piastów”. Będzie też trochę miłości, namiętności, zdrady – co pewnie szczególnie ucieszy czytelniczki. Wszystko jednak bardzo wyważone, akuratne i ze smakiem. 

Poza tym autor wykonał kawał naprawdę dobrej roboty oddając bardzo wiernie realia Zielonej Góry lat 30tych ubiegłego wieku. Skupił się tu nie tylko na faktach historycznych – chociaż te są nie bez znaczenia – bardzo wiernie opisuje również topografię i architekturę miasta (i okolic) oraz ważniejszych miejsc i wystrój wnętrz budynków, w których toczy się historia. Czytając tę powieść czytelnik bez problemu wyobraża sobie życie społeczne, kulturalne i polityczne dawnych lat, ma przed oczami najmniejszy detal strojów postaci, czy niemal czuje smak spożywanych przez nich dań i trunków. Nie mogę tu co prawda uniknąć skojarzeń z serią o Breslau Marka Krajewskiego, chociaż nie sądzę by było to coś złego. Z resztą postać hrabiny przywodzi mi na myśl tytułową „Marlene” z powieści historycznej Hanni Münzer, która na długo zapadła w mojej pamięci.

„Wzgórze Piastów” to bardzo dobry kryminał, który przypadnie do gustu nie tylko zielonogórskim lokalnym patriotom (tych serca skradnie na bank!). Szkoda tylko, że spotkanie z hrabiną von Häften było tak krótkie i tak szybko się skończyło. Pozostaje mi mieć nadzieję, że nie będzie ono ostatnie. Polecam i czekam na więcej!

poniedziałek, 25 czerwca 2018

„Oszustwo” – Philip Roth

Wydawnictwo: Wydawnictwo Łódzkie 
Data wydania: 1993
ISBN: 8321809782
Liczba stron: 164

„Oszustwo” to nietypowa książka, ponieważ składa się z samych dialogów pozbawionych jakiejkolwiek narracji. Te rozmowy nie są ze sobą powiązane – łączy je tylko jeden z rozmówców, który jest pisarzem i nazywa się Philip Roth. Czytelnik może więc mylnie utożsamiać go z samym autorem książki. Nie jest to jednak powieść autobiograficzna, chociaż autor zaciera granice między prawdą i fikcją zwodząc czytelnika. Z resztą nie tylko w kontekście tej postaci…

Tak więc tytułowe oszustwo nie odnosi się tylko do zdrady małżeńskiej, której dopuścił się główny bohater i która jest tematem przewodnim tej książki, ale i np. do literatury. (Swoją drogą mamy tu do czynienia z bardzo kreatywnym tłumaczeniem męża, że jednak nie posiada kochanki – panowie jak się „uczyć” to tylko od mistrza Rotha ;) ).  Roth uważa, że literatura wykorzystuje realne życie, przetwarza je w powieściach i zamienia na fikcję. Skutkiem tego rzeczywistość przenika zmyślenie, granice stają się płynne.

Partnerami do rozmów głównego bohatera – pisarza – są jego żona, kochanka oraz przyjaciel. Ponieważ, jak już wspomniałam w tej książce nie występuje narrator, czytelnik nie jest do końca pewny, kto wypowiada daną kwestię. Roth nie uważa, że to jest problem, ponieważ wg niego pisarz wciela się w inne postacie i mówi cudzymi głosami – to on je stworzył i zapisał wszystkie wypowiedzi.

Rozmowy te maja bardzo różny charakter – czasem bywają bardzo dowcipne, innym razem są przepełnione erotyzmem i zmysłowością, albo stają się wyjątkowo liryczne. Zawsze jednak powodowały uśmiech podziwu dla bardzo celnych obserwacji psychologicznych autora i często budziły różne moje wspomnienia, co było wyjątkowo przyjemne podczas czytania tej książki.

Philip Roth ujął mnie po raz kolejny swoim „Philipem Rothem”, uwiódł i rozbudził ochotę na więcej. Z pewnością jeszcze kiedyś wrócę do tej książki i przeczytam ją ponownie. Z wielką chęcią sięgnę też po inne utwory tego pisarza. Polecam.

poniedziałek, 11 czerwca 2018

„Przemytnik słów” – Natalio Grueso

Wydawnictwo: Muza Tytuł oryginału: La soledad
Data wydania: 21 marca 2018
ISBN: 9788328708785
Liczba stron: 288


„Przemytnik słów” to kolejny książkowy prezent, który bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Fajnie mieć przyjaciółkę wybierającą (przeważnie) tak trafione niespodzianki!

Ta książka to właściwie w większości zbiór odrębnych opowiadań zakończonych pointą wywołująca nie tylko uśmiech na twarzy, ale i refleksję, których tylko pozornie nic ze sobą nie łączy. To co subtelnie przenika przez wszystkie historie to właśnie słowa – jednak nie jakieś konkretne, powtarzające się za każdym razem – raczej to jak i po co się ich używa. Nietypowo w tym przypadku słowa znaczą dużo więcej niż gesty! Wpływają na losy bohaterów, wyznaczają bieg zdarzeń – przynoszą szczęście lub smutek.

O przeważającej części bohaterów tych opowieści słyszymy tylko raz. Jest więc opowiadanie o recepcjoniście, który po godzinach staje się księgoterapeutą przepisującym „na receptę” książki mające poprawić nastrój swoich klientów. Pojawia się też dość surrealistyczna historia właściciela ogromnej korporacji, która wykupiła na wyłączność prawa do używania wszystkich możliwych języków świata. Ludzie, którzy mogą sobie pozwolić na rozmowy kupują od niego słowa. W innym opowiadaniu czytamy o tajemniczym stalkerze, który kokieteryjnymi gestami chce wyrazić uczucie do pewnej kobiety samotnie odbywającą podróż sentymentalną do Paryża. To tylko kilka przykładów, mających na celu rozbudzić czytelniczą ciekawość i ochotę na więcej…

Wszystkie te opowieści niby zupełnie inne, jednak tworzą bardzo spójną całość. Można też przypuszczać, że są to historię, którymi samotny Francuz, dawny uwodziciel i bon vivant bawiący się niegdyś miłością, by osiągnąć zysk – Bruno Labastide, chcę zyskać względy pięknej japońskiej kurtyzany o imieniu Keiko. Kobieta każdą noc spędza z innym szczęśliwcem, który wcześniej zauroczył lub wzruszył ją wyjątkowym listem, wierszem, bądź tylko kilkoma słowami. Jakie siedem słów tym razem z jej ust usłyszy Bruno przed rozstaniem, gdyż z każdym wybrankiem spędza tylko jedną jedyną noc? 

„Przemytnik słów” to książka o wielu skrajnościach – miłości i samotności, wojnie i pokoju czy ogromnym bogactwie i skrajnej biedzie. Autor w swoim debiucie pięknie uwodzi słowami wywołując przyjemny dreszczyk podczas czytania. A robi to w bardzo oszczędny sposób, jakby chciał uniknąć zbędnych określeń. Jeśli macie ochotę na nastrojowe i nieco melancholijne zwierzenia Natalio Grueso, który twierdzi, że tylko pierwsze zdanie książki jest autobiograficzne, to szczerze polecam!

niedziela, 27 maja 2018

„Solange es Schmetterlinge gibt” – Hanni Münzer

Wydawnictwo: EISELE 
Tytuł oryginału: Solange es Schmetterlinge gibt
Data wydania: 2017
ISBN: 9783961610037
Liczba stron: 380

Książka, której polskie tłumaczenie tytułu brzmi „Tak długo, jak istnieją motyle”, a którą w skrócie będę nazywać „Motylami” zaczyna się jak typowa literatura dla kobiet i tworzona przez kobiety czyli tzw. „chic-lit”. Ponieważ zdecydowanie nie jestem fanką tego typu „romansideł”, przyznam, że na początku czytania „Motyli” poczułam lekką irytację oraz zawód.

Pojawia się więc kobieta po 30stce, z problemami, typowa „szara mysz” mieszkająca tylko z kotem, która nie umie cieszyć się życiem i bardzo chciałaby być dla wszystkich niewidzialna i która przypadkiem na klatce schodowej spotyka przystojnego, dobrze zbudowanego, pewnego siebie (jeszcze tego nie wie, że również bardzo inteligentnego, zabawnego, mądrego), młodszego chłopaka niosącego pudła ze swoimi rzeczami do mieszkania na poddaszu, które niedawno się zwolniło. Po takim wstępie oczywistym jest, że coś się między nimi wydarzy. I na TO wydarzenie nie trzeba długo czekać. Jason swoim optymizmem, energią, zapałem i dobrym sercem wydaje się przebijać przez skorupę a raczej kokon – bo chyba to określenie, szczególnie w kontekście tytułu, lepiej tu pasuję – jakim otoczyła się Penelopa po pewnym tragicznym zdarzeniu, którego konsekwencją był również rozwód z Davidem.

Jednak jak się wkrótce okazało Hanni Münzer nie napisała tylko zwyczajnego ckliwego romansu! Jakże miłym zaskoczeniem po takim wstępie okazał się kolejny wątek – tym razem kryminalny, który jeszcze bardziej zbliżył naszych bohaterów i którzy czynnie brali w nim udział, a którego szczegółów z wiadomego względu nie będę tu przytaczać.

I wtedy następuje kolejny zwrot akcji i już nieco bardziej poważne i głębokie tematy – nawet powiedziałabym, że filozoficzne – nie pozbawione jednak odrobiny humoru na dobrym poziomie, związane z kolejna postacią – 80letnią chorą na raka sąsiadką Trudi, która planuje swoje dość nietypowe odejście z tego świata. Jednak zanim to się stanie, by ulżyć sobie w cierpieniu, nielegalnie hoduje w swoim mieszkaniu i popala „zioło”.

Penelopę i Trudi połączy prawdziwa przyjaźń i zafascynowana osobowością starszej przyjaciółki kobieta zacznie powoli zmieniać nastawienie do otaczającego ją świata. Jej wewnętrzna zmiana w największym stopniu będzie zasługą Trudi, jednak Jason również odegra tu bardzo istotną rolę, tworząc wspólny front z nieco ekscentryczną uroczą starszą panią. W tym miejscu należy wspomnieć, że Hanni Münzer bardzo dobrze wie jak przedstawić skomplikowaną psychikę i różnorodne charaktery swoich bohaterów oraz dotrzeć do sedna problemu. „Motyle” to powieść przedstawiająca bardzo realistycznie ewolucję kobiecej osobowości i jest to rozwój niezależny i świadomy.

Chociaż „Motyle” są samodzielną powieścią, której odbioru nie zakłóca brak znajomości poprzednich książek Hanni Münzer, to stanowi ona jednak pewien „pomost” pomiędzy „Marlene” (i też w pewnym sensie poprzedzającej ją „Miłości w czasach zagłady”), głównie przez postać Trudi, która w „Motylach” będzie odnosić się nie raz do swojej niesamowitej przeszłości bardziej szczegółowo przedstawionej właśnie w powieści „Marlene”. Z resztą miłośnicy sagi Hanni Münzer także w przypadku „Motyli” mogą liczyć na ponowne – choć bardzo krótkie – spotkanie z Marlene Kalten. Dla mnie niestety zbyt krótkie. Uważam, że spokojnie można było chociaż trochę rozbudować ten wątek.

Ale nie tylko nawiązanie do książki „Marlene”, a także same „Motyle” pokazują, że ludzki los tworzy niesamowitą sieć różnorodnych powiązań i zależności, wielokrotnie udowodniając, że nic nie dzieje się bez przyczyny i każde działanie ma prędzej czy później swój skutek. Hanni Münzer poprzez bohaterów swojej powieści pokazuje – a robi to jak zwykle w uroczy sposób – że świat jest pełen cudów dla tych, którzy je widzą i że łatwo jest tańczyć w słońcu, ale robić to w deszczu jest prawdziwą sztuką.

Mam nadzieję, że „Solangę es Schmetterlinge gibt” jako trzecia książka Hanni Münzer doczeka się w końcu polskiego tłumaczenia. Jest to bardzo optymistyczna, nieprzecietna i piękna historia nie tylko dla kobiet. Chociaż „zainteresowanym” i podobnie jak Hanni Münzer „zakochanym” w Jasonie paniom zdradzę, że autorka planuje poświęcić mu jego własną książkę. Przyznam, że jestem jej bardzo ciekawa… ;-)

sobota, 5 maja 2018

„Morfina” – Szczepan Twardoch

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
data wydania: listopad 2012
ISBN: 9788308050118
liczba stron: 584

Zachęcona intrygującym opisem z wielkim zapałem sięgnęłam po „Morfinę” Szczepana Twardocha i niestety dość duże było moje początkowe rozczarowanie tą książką. Fabuła ciekawiła, ale specyficzny sposób jej przedstawienia był dość męczący i drażniący. I nie mam tu na myśli narracji z różnych perspektyw, która odnosi się do dłuższych fragmentów. Ten zabieg jest oryginalny, ale nie „przekombinowany”.

Mamy więc przede wszystkim narratora pierwszoosobowego utożsamiającego się z głównym bohaterem – Konstantym Willemannem – który koncentruje się na jego wewnętrznych przeżyciach oraz interpretacji zdarzeń, których doświadcza.

Po jakimś czasie pojawia się narrator drugoosobowy – niezbyt skonkretyzowany, dość enigmatyczny, ale wiemy, że jest to głos kobiecy. Wchodzi on w swoisty dialog z pierwszym narratorem, jednak nie uczestniczy w wydarzeniach jedynie się do nich odnosi. Kim jest ten narrator autor pozostawia interpretacji czytelnika, a ta może być dość szeroka. Najwięcej wyjaśnia zakończenie książki, które w zasadzie jednoznacznie pozwoliło mi go określić.

Dostrzec możemy jeszcze jeden typ narracji – narrację osoby wszechwiedzącej i zdystansowanej, posiadającej nieograniczona wiedzę także o przyszłości i „przepowiadająca” głównie jak skończy się życie postaci występujących w utworze – tzw. narrację auktorialną. Ta narracja płynnie przechodzi z wyżej opisywanej. Często miałam wrażenie, że tą wszechwiedzącą narratorką jest właśnie głos kobiecy.

I występowanie tych wszystkich wyżej wspomnianych narratorów opowiadających każdy ze swojej perspektywy jest naprawdę w porządku. Ale irytujące było przeplatanie dwóch narracji naprzemiennie w każdym kolejnym zdaniu – identycznie brzmiącym ze zmienioną tylko osobą – z pierwszej na trzecią. Tak jakby po Konstantym powtarzało jakieś echo. Niestety ten zabieg pojawia się w początkowej części powieści dość często i może zniechęcić do dalszego jej czytania, bo wprowadza jakiś niezrozumiały i niepotrzebny chaos. Pod tym względem „Morfina” jest książką, której trzeba dać szansę i po przeczytaniu całości stwierdzam, że można przymknąć oko na te początkowe niedoskonałości, a nawet znaleźć jakieś ich uzasadnienie – w końcu to „Morfina”…

Przejdźmy jednak do zalet. Bez wątpienia jednym z dwóch bardzo mocnych punktów tej książki jest sylwetka głównego bohatera – wspomnianego już Kostka Willemanna. Postać zdecydowanie nieszablonowa i raczej wykreowana na antybohatera, mimo to budzi naprawdę dużą sympatię. Chociaż „Morfina” jest książką, której akcja toczy się w czasie Drugiej Wojny Światowej, to nie jest to powieść stricte o wojnie. Nie dopatrzymy się tu raczej typowej dla polskich dzieło dotyczących tego okresu martyrologii i także Kostek nie jest kryształowym patriotą gotowym oddać swoje życie w imię ojczyzny. Jest z kimś zgoła odmiennym. To Warszawiak ale prawie Niemiec, gdyż jego ojciec jest niemieckim arystokratą i oficerem, a matka spolszczoną Ślązaczką, który mimo dość krótko trwającego epizodu wojskowego stara się nie zauważać, że w koło toczy się wojna. Żyję bardzo rozrywkowo, wygodnie, intensywnie i egoistycznie. Nie stroni od nocnych lokali, alkoholu, morfiny i kobiet mimo, że w domu czeka idealna żona i syn. I właśnie to jaki jest ten rozpaczliwie szukający swojej tożsamości główny bohater „Morfiny” sprawiło, że mimo początkowych „niedogodności” postanowiłam poznać jego wyjątkową historię do końca – historię, która nie raz będzie zaskakiwać czytelnika.

Drugim atutem powieści są bardzo wiernie odtworzone przez Szczepana Twardocha (który jest Ślązakiem, a nie warszawiakiem) realia stolicy z 1939 r. Opis konkretnych miejsc, ulic, kawiarni, lokali nocnych, w końcu opis ludzi – ich zachowania, obyczajów, dialogi - to wszystko sprawia, że czytając bardzo łatwo możemy zobaczyć tamtą Warszawę, stojącą u progu ogromnej tragedii. Atmosfera dawnych czasów będzie jeszcze bardziej wyczuwalna, gdy obraz polskiej stolicy zestawimy z kontrastującym z nią wizerunkiem Budapesztu, gdzie również toczy się część akcji powieści. Przedstawienie tych dwóch miast jest jak porównanie ze sobą dwóch różnych światów. Warszawa wyniszczona wojną - miasto, którego praktycznie już nie ma i węgierska luksusowa idylla - sielankowa, w której ciągle można normalnie żyć. Ukazanie takiego Budapesztu daje oddech - także czytelnikowi - nie tylko bohaterom.

„Morfina” Szczepana Twardocha to powieść zdecydowanie uzależniająca i wywołująca całe spektrum skrajnych emocji. To książka, która wciąga coraz bardziej z każdym kolejnym rozdziałem! szczególnie w kontekście tytułu określenie to jest jak najbardziej adekwatne. Jest to lektura wymagająca od czytelnika niesamowitego skupienia, ale cieszę się, że podjęłam się tego „wyzwania”. Wyjątkowa, oryginalna i bez wątpienia godna polecenia. I jeśli nie oczaruje was od pierwszego wejrzenia, warto wykazać się cierpliwością i dać jej druga szansę. Ja nie żałuję!

niedziela, 15 kwietnia 2018

„Cień wiatru” – Carlos Ruiz Zafon

Cykl: Cmentarz Zapomnianych Książek (tom 1) 
Wydawnictwo: Muza
Tytuł oryginału: La sombra del viento
Data wydania: luty 2005
ISBN: 8373195025
Liczba stron: 516

Przyznam, że długo zwlekałam z przeczytaniem jakiejś książki Carlosa Ruiza Zafona. Może zabrzmi to nielogicznie, ale odstraszała mnie jego popularność, która swego czasu przerodziła się wręcz w „modę na Zafona”. Z niewielkimi oporami, ale i z ciekawością zdecydowałam się w końcu, kilka dni temu sięgnąć po „Cień wiatru”, by móc wyrobić sobie własne zdanie na temat twórczości autora. Przyznam, że już po kilkunastu stronach moje opory zniknęły całkowicie! Historia wciągnęła mnie bez reszty. Cudowna, wyjątkowa historia. I nie ważne ile napiszę na temat tej książki, mój opis nawet w najmniejszym stopniu nie odda jej „cudowności”. Całkowicie przepadłam za „Cieniem wiatru” i chyba za twórczością Zafona (chociaż jedna jaskółka wiosny nie czyni…)

„Cień wiatru” opowiada historię młodego chłopca – Daniela, którego ojciec pewnego dnia zaprowadził go do bardzo tajemniczego i wyjątkowego miejsca jakim okazał się ‘Cmentarz Zapomnianych Książek’. Chłopiec w labiryncie regałów zapełnionych od ziemi po sufit wszystkimi możliwymi książkami, miał wybrać jedną jedyną, która odtąd będzie tylko jego i którą będzie musiał ocalić od zapomnienia. Może nie brzmi to zbyt przekonującą i zachęcająco, ale to dopiero początek, który jeszcze przyjmowałam dość sceptycznie…

Wybór Daniela padł na „Cień wiatru” Juliana Caraxa i miał ogromny wpływ na jego dalsze życie, które poznajemy na kolejnych kartach książki. Książka zafascynowała go do tego stopnia, że zaczął żyć życiem jej bohaterów, którzy wkrótce okazali się nie być tylko fikcyjnymi postaciami wykreowanymi przez mało znanego autora… „Cień wiatru” stał się w pewnym stopniu jego małą „obsesją” – zapragnął dowiedzieć się wszystkiego o Caraxie i o tym dlaczego, ktoś próbuje zniszczyć wszystkie jego dzieła. I TO jest początek tej zaskakującej, niesamowitej i pięknej opowieści, w której okaże się, że życie Daniela, ma dużo więcej wspólnego z losami bohaterów, o których czytał w swojej ukochanej książce, niż mu się na początku mogło wydawać…

„Cień wiatru” nie jest jednak tylko książka o rozwiązywaniu zagadki i prowadzeniu amatorskiego „śledztwa” przez młodego chłopaka, które przyznam, bywało bardzo intrygujące i trzymające w napięciu! To wielowątkowa opowieści o miłości – tej pierwszej, prawdziwej, namiętnej, na całe życie – nie zawsze szczęśliwej, ale zawsze wyjątkowej i determinującej dalsze losy bohaterów. A tam gdzie jest miłość, często pojawia się i zazdrość, zawiść oraz zemsta! Czyli znajdziemy tu również dreszczyk emocji! Dla równowagi pojawi się także wyjątkowa przyjaźń zrodzona w zaskakujących okolicznościach, która połączy losy bohaterów już na zawsze. Może brzmi to jak banalne frazesy, ale to dlatego, że o „Cieniu wiatru” Zafona nie powinno się pisać, tylko go czytać!

C. R. Zafon nie tylko opisał fenomenalną historię, ale też przedstawił ja po mistrzowsku pięknym językiem, z którym obcowanie staje się ogromną przyjemnością. Klimat książki, plastyczne opisy miejsc Barcelony, bardzo zróżnicowane charakterologicznie postaci, ich wielkie emocje przenoszą czytelnika do pięknego świata wykreowanego przez pisarza. To jedna z tych książek, po których skończeniu pojawia się żal, że ma się już ją za sobą, że zna się już całą historię. Na szczęście historia ta na długo pozostanie w mojej pamięci i zawszę mogę do niej wrócić.

Obowiązkowa pozycja na półce każdego bibliofila, która zdecydowanie trafia na półkę moich „NAJ”! Szczerze polecam!
 
P.S. i jakoś tak miło mi się robi mając świadomość, że mój egzemplarz "Cienia wiatru" również pochodził z pewnego antykwariatu... :-)

wtorek, 10 kwietnia 2018

„Grandhotel. Powieść nad chmurami” – Jaroslav Rudiš

Seria: Czeskie Klimaty
Wydawnictwo: Książkowe Klimaty
Tytuł oryginału: Grandhotel
Data wydania: czerwiec 2013
ISBN: 9788364168017
Liczba stron: 233

„Grandhotel. Powieść nad chmurami” to druga – po „Niebie pod Berlinem” – książka Jaroslava Rudiša, którą przeczytałam i ponownie był to bardzo dobry wybór. Chyba coraz bardziej zaczynam ulegać czarowi czeskiej literatury i wcale mnie ten fakt nie martwi. „A tak na marginesie”, intrygujące jest to upodobanie autora do przestworzy… ;-)

Tytułowy „Grandhotel” – futurystyczna budowla o kształcie odwróconego leja – położony jest malowniczo na szycie góry Ještěd, u podnóży której leży piąte pod względem wielkości miasto w Czechach czyli Liberec. Przewodnikiem po hotelu oraz narratorem opowieści jest główny bohater Fleischman. A opowiadać on będzie po prostu o swoim życiu. Niby nic nadzwyczajnego, tak samo jak on, jednak w tej opowieści jest coś magnetyzującego co przyciąga, wciąga i budzi wiele pozytywnych emocji, powodując, że czytelnik nie może odłożyć książki na później.

Fleischman obecnie pracuje w Grandhotelu u swojego kuzyna Jegra, który zaopiekował się nim po tym, jak odeszli jego rodzice. Nie był to może los wygrany na loterii, ale przynajmniej nie trafił do przytułku. Traktowany jest przez swojego zwierzchnika jak popychadło, przez co może budzić współczucie, jednak sam nie robi z tego faktu jakiejś tragedii. Raczej przyjmuje to ze stoickim spokojem, bo taki już jest. Pogodzony z losem, nie ma pragnień, nigdzie nie był – jak (stereo)typowy Czech, do niczego nie dąży, nic nie chce zmienić. I to jest też jego problem – niemożność osiągnięcia czegokolwiek.

Z resztą każda z pojawiających się w Grandhotelu osób ma podobny problem, tak jakby to miejsce przyciągało specyficzne podobne osobowości – życiowych nieudaczników, którzy nie osiągnęli zbyt wiele… W przeciwieństwie do nich Fleischman regularnie chodzi na spotkania do pani psycholog, podczas których próbuje zrozumieć siebie i przeanalizować swoje życie, tylko, że z tych wizyt też ciągle nic nie wynika…
 
Mimo swoich 30 lat na pierwszy rzut oka może wydawać się dość infantylny, nieporadny, trochę pokrzywdzony, jednak zdecydowanie nie można powiedzieć, że jest głupkiem, co dość często zarzucają mu inni wyśmiewając go. Po prostu jest dość nieprzeciętny, ma swój własny wykreowany przez siebie świat – świat który kręci się wokół… pogody, bo „od pogody – jak twierdzi – wszystko zależy” – z tego powodu zwany jest też Chmuromirem. A ponieważ położenie Grandhotelu daje mu fantastyczne możliwości do obserwacji warunków atmosferycznych oddaje się swojej pasji na całego stając się w tej dziedzinie prawdziwym ekspertem. Fachowo wypowiada się na temat różnych zjawisk pogodowych, potrafi je analizować tworząc wykresy, wyciąga trafne wnioski ze swoich obserwacji – „a tak na marginesie” ogólnie jest spostrzegawczym obserwatorem, którego przemyślenia są pełne życiowych mądrości – „tak na marginesie”. ;-)

Jego pasja – czyli pogoda, obserwowanie nieba i chmur dają mu szczęście. I w gruncie rzeczy, mimo, że ciężko mu osiągnąć cokolwiek, nie można powiedzieć, że całkowicie nie ma pragnień – „bo przecież każdy człowiek ma jakieś marzenia – jak twierdzi pani doktor.” Fleischman marzy by „wydostać się z tego miasta i zobaczyć wszystkie chmury świata. I może kiedyś tu wrócić. Ale żeby wrócić musiałbym najpierw odejść”. Czy takie stwierdzenie nie jest urocze tak samo jak i sam Fleischman?

Ja przyznam, że przepadłam za tą historią, za tą postacią, za tą książką. Może i napisaną trochę naiwnie lecz z humorem, dość prostym językiem, ale w przecież „książki są przeciwieństwem armat – im krótsze i lżejsze, tym dalej niosą.” „Grandhotel” jest bardzo nostalgiczną i pełną refleksji powieścią, która uświadamia nam, że by zrobić krok w na przód czyli w przyszłość należy najpierw uporać się ze swoją przeszłością. Trzeba pogodzić się z tym co było, stawić temu czoła – czasem wystarczy to po prostu głośno się do tego przyznać – jak Fleischman – i wtedy stajemy się wolni i wszystko może się udać i nawet „chmury będą na wyciągnięcie ręki”!

Czas spędzony „w” „Grandhotelu” był bardzo przyjemny i na długo pozostanie w mojej pamięci. Na pewno jeszcze kiedyś wrócę do tej niesamowicie pozytywnej książki, która na każdą myśl o niej wywołuje uśmiech na mojej twarzy. I ponieważ bardzo lubię czytać o miejscach, które znam, lub odwiedzać miejsca, o których czytałam, mam nadzieję, że uda mi się kiedyś dotrzeć na szczyt góry Ještěd do tego wyjątkowego hotelu. Ciekawe czy spotkam tam jakiegoś Fleischmana.