Wydawnictwo: Czytelnik
Tytuł oryginału: Schatten in Paradies
Data wydania: 1998
ISBN: 830702613X
Liczba stron: 377
„Cienie w raju” to ostatnia książka Ericha Marii Remarqu'a, która pozostała mi do przeczytania. Jest to jeden z moich ulubionych autorów, jeśli nie mój numer 1, więc chciałam poznać wszystkie jego powieści. Udało się to jeszcze przed zakończeniem roku, chociaż niełatwo było kupić niektóre, mniej popularne tytuły, gdyż od dawna są tylko w obiegu z drugiej ręki. Poza tym o niektórych książkach w polskim internecie znajdziemy tylko bardzo ogólne i lakoniczne informacje. Dlatego bardzo się zdziwiłam po przeczytaniu kilku stron powieści – zadziwiająco przypominała mi inną książkę Remarqu'a pt.: „Na ziemi obiecanej”.
Otóż, okazało się, że „Cienie w raju“ to wersja ostatniej (niedokończonej) powieści Remarqu'a noszącej roboczy tytuł „Na ziemi obiecanej”. Nieautoryzowana, wydana w 1971 roku (czyli po śmierci autora) i dość mocno opracowana przez wydawnictwo…, co niestety jest dość mocno wyczuwalne. Nieraz miałam wrażenie, że fabuła jakoś dziwnie się urywa i kolejny wątek zjawia się ni z tego ni z owego. Brakowało mi ciągłości i płynności tekstu, aż musiałam sprawdzać, czy aby nie skleiły mi się kartki podczas czytania.
Podobieństwa między książkami są. Główny bohater to ta sama osoba, chociaż inaczej się w obu powieściach nazywa. Roberta Rossa – dziennikarza poznajemy w obozie przejściowym dla imigrantów, którzy odnaleźli swoją „ziemię obiecaną” w Ameryce. Po dość krótkim czasie, ku swojemu wielkiemu zdziwieniu, otrzymuje on pozwolenie na pobyt tymczasowy i zaczyna swoje nowe życie w Nowym Jorku. Nocleg w hotelu dla emigrantów prowadzonym przez rosyjskiego Czecha lub czeskiego Rosjanina Melikowa – będącego duszą tego miejsca i zajmującego się bardzo troskliwie wszystkimi zbłąkanymi duszami, które trafią pod jego dach. Rossowi udaje się po raz kolejny gdy znajduje pracę – oczywiście na czarno, ale lepsze to niż nic, tym bardziej, że to pomoc w antykwariacie, a na zabytkach i sztuce trochę się zna… Brzmi znajomo? Dla tych, którzy czytali już „Na ziemi obiecanej” z pewnością!
Przez dość dużą cześć książki byłam bardzo zawiedziona tak wielkim podobieństwem obu powieści. Nie mam absolutnie żadnych uwag co do fabuły. Jeśli jednak okazuje się, że czytałam niepełne wydanie wersji ostatecznej, którą Remrque przez swoją śmierć poprawił tylko do rozdziału XXI oraz nieautoryzowaną i modyfikowaną przez wydawnictwo wersję roboczą, to czuję się trochę oszukana. Tym bardziej, że na okładce cwanie przemilczano ten fakt. Miłośnicy autora z pewnością przymkną oko, jednak oczywiste jest, iż ten zabieg był mało uczciwy.
Pomijając powyższe dodam jednak, że jak każdą książkę Remarqu'a warto przeczytać i tę. Nikt tak przejmująco i dobitnie nie przekazuje tragizmu ofiar wojny i reżimu II rzeszy. Ofiar wszelakich – nie tylko tych „typowych” należących do wrogich krajów czy narodów. Także własnych obywateli, którzy z jakiegoś powodu stali się postaciami na tyle niewygodnymi, iż zaistniała konieczność by ich w jakiś sposób uciszyć lub się ich pozbyć. Zresztą ofiarami – szeroko opisanymi w wielu książkach Remarqu'a – byli także młodzi żołnierze, kompletnie nieprzystosowani do nowych zadań, jakie przed nimi postawiono, gdyż w wielu przypadkach byli jeszcze dziećmi. I nawet wywiązanie się z obowiązku wobec ojczyzny nie zmieniło tego faktu, za to tragizm i okrucieństwa wojny na zawsze już zmieniły ich psychikę. Mimo iż widmo obozów koncentracyjnych, tak silnie kojarzonych z okrucieństwem drugiej wojny światowej, pojawia się tylko we wspomnieniach bohaterów „Cieni w raju”, to autor bardzo sugestywnie przedstawił zarówno tragizm jednostki (czy też jednostek, gdyż opisano nie tylko los głównego bohatera Rossa, ale i wielu innych ciekawych postaci) jak i całej grupy emigrantów wojennych szukających ratunku z dala od ojczyzny. Są tacy, którym udało się odnaleźć spokój na drugim końcu świata, jednak zaryzykuję stwierdzenie, że należą oni do zdecydowanej mniejszości. Typowemu bohaterowi Remarqu'a jest jednak przeważnie „pod górkę”.
Bardzo żałuję, że autor nie zdążył z korektą swojego tekstu – powstałoby wtedy arcydzieło wieńczące i podsumowujące jego wojenne powieści. Mimo wszystko polecam. Ciekawe doświadczenie.
niedziela, 27 grudnia 2020
„Cienie w raju“ - Erich Maria Remarque
niedziela, 13 grudnia 2020
„Jeden dzień w grudniu” – Josie Silver
Wydawnictwo: Świat Książki
Tytuł oryginału: One Day in December
Data wydania: 14 listopada 2018
ISBN: 9788380313620
Liczba stron: 432
Ta książka do mój zeszłoroczny gwiazdkowy prezent i to spoza mojej listy. Nie ukrywałam zresztą, że sama bym jej nie kupiła, gdyż nie należy do mojego ulubionego gatunku. Jednak chcąc wprowadzić się w świąteczny nastrój, w tym roku postanowiłam po nią sięgnąć. Muszę ze wstydem przyznać, że jest genialna w swym rodzaju i zaspokoiła dawkę romantyzmu, historii miłosnych i lukru, jakiej w tym okresie potrzebowałam. Dodam (chociaż mało się znam na takich babskich romantycznych historiach miłosnych), że jest praktycznie idealna w swojej formie i proporcjach. Niemonotonna, zabawna, lekka ale i przepełniona całą gamą uczuć.
Jak to z romantycznymi historiami świątecznymi często bywa i tak jest też w tym przypadku – święta są tylko pretekstem i tłem do całej opowieści. Bo wszystko zaczyna się tuż przed gwiazdką, kiedy to wracająca do domu Laurie, widzi przez okno autobusu chłopaka czekającego na przystanku. Przeżywa swoją pierwszą miłość od pierwszego spojrzenia, jednak nie wysiada, on zostaje, autobus odjeżdża i wszystko się zaczyna… Dziewczyna z każdą kolejną minutą żałuje, że nic nie zrobiła, chociaż w jedną sekundę uznała, że to ten jedyny. Tajemniczy chłopak z przystanku stał się jej obsesją. Szukała go wszędzie i to z pomocą swojej najlepszej przyjaciółki i współlokatorki, której opisała go tak dokładnie, iż obie niemalże były pewne, że wiedzą kogo mają znaleźć. Minął prawie rok, a Laurie nadal nie trafiła na nieznajomego. Traciła wiarę, że jej się uda. Natomiast, w międzyczasie, strzała amora trafiła jej przyjaciółkę… Kiedy Sarah – jako najbliższej osobie – chciała przedstawić Lu swoją miłość, okazało się, że jej nowy idealny ukochany, za którym szaleje i chłopak z przystanku to jedna i ta sama osoba…
Oczywiście, nie będę zdradzać jak dalej potoczyła się historia Lu, Sarah, Jacka oraz jeszcze kilku innych osób – jednak podkreślam jeszcze raz – w żadnym wypadku nie będzie monotonnie, chociaż może chwilami troszkę typowo, mimo to nierozczarowująco! Będzie miłość, śmiech, łzy, dramatyzm, romantyzm i happy end – co jest oczywiście jasne! Dużą zaletą powieści, poza wyjątkowo ciekawą fabułą i postaciami, jest lekki styl oraz przezabawne dialogi niczym z dobrej komedii, przy których nieraz zaśmiałam się w głos. Ubolewam jedynie, że Josie Silver to autorka jedynie jednej książki, a szkoda, bo mogłaby stworzyć coś równie dobrego, co bym chętnie przeczytała. Polecam sceptykom „miłosnych romansideł”, bo czasem można się pozytywnie zaskoczyć! Dla odmiany, przed świętami, dla zbudowania nastroju – w sam raz! Oceniam wysoko, chociaż nie jest to wybitne dzieło na miarę klasyki, ale genialne w swoim rodzaju.
wtorek, 8 grudnia 2020
„Traktat o łuskaniu fasoli” – Wiesław Myśliwski
Wydawnictwo: Znak
Data wydania: 31 października 2018
ISBN: 9788324055326
Liczba stron: 446
Książka, którą chciałam pewnego dnia przeczytać, gdyż zaintrygowała mnie swoim tytułem. Z tego względu znalazła się wśród trzech ostatnio pożyczonych. Optymistycznie podeszłam do czytania i… już pierwszy rozdział mnie dość mocno umęczył. Jakże tam głośno było! I w związku z tym „hałasem” czułam ciągłe napięcie, a życzyłabym sobie raczej, by obcowaniu z książką towarzyszyły dokładnie odwrotne odczucia. Takie właśnie miałam wrażenia, gdyż książka to monolog głównego bohatera bez imienia i nazwiska. I od pierwszej do ostatniej strony opowiada, wspomina, mówi, nawija, gwarzy, prawi, gawędzi, dywaguje, trajkota, bajtluje, monologuje, referuje, relacjonuje, -e, -e, (…), -e. Aaaa! Typ narracji zupełnie nie trafił w mój gust. Słowotok w czystej formie. Czułam się tak jakby bohater upolował ofiarę i nie puścił jej dopóki nie opowie jej wszystkiego o sobie. Jakby był ostatnim człowiekiem, któremu może opowiedzieć swoje życie po wielu latach milczenia. Trochę przerażające… i przytłaczające.
A o czym opowiadał bohater? Najogólniej rzecz biorąc, o swoim życiu. Dość chronologicznie, jednak niezbyt dokładnie. Wspominał raczej ważniejsze epizody ze swojego życia i kiedy zaczął w końcu przytaczać pewne dialogi, poczułam większą sympatię do tej książki, gdyż można było trochę odetchnąć. Szczególnie interesujące i wstrząsające były fragmenty dotyczące dzieciństwa w czasie wojny i tuż po niej. Jednak na tyle fragmentaryczne, że czułam niedosyt. Dobrze da się zauważyć, że piętno tego tragicznego czasu dość mocno odcisnęło swój ślad w psychice bohatera i zdeterminowało jego późniejsze losy, a może doprowadziło go do miejsca, w którym się obecnie znajduje. Tak jakby nigdy się od niej nie uwolnił. Bohater opowiada oczywiście podczas łuskania fasoli, jednak nie wydaje mi się, by ta czynność była aż tak bardzo znacząca, by dedykować jej tytuł całej książki. Może to właśnie kwestia tego przyciągnięcia czytelnika? Zasiania ciekawości? Komu opowiada? Przypadkowemu słuchaczowi, którego spotkał nad zalewem i który przy okazji łuskał z nim tę fasolę...
Ta książka to refleksja nad mozolnym życiem, w którym ogromną rolę odegrał przypadek. Życiem, w którym główny bohater właściwie stale musiał się z czymś mierzyć. Myślę, że był on nim tak samo umęczony, jak ja czytaniem. Brak w nim było równowagi, ciągle pod górkę. W najlepszym razie opowieści miały wydźwięk neutralny, ale nie zaryzykuję stwierdzenia, że jakieś epizody były radosne albo pozytywne.
Nie da się ukryć, że nie zachwyciła, nie urzekła i nie trafiła do mnie ta opowieść. I wcale nie uważam, że jest przeintelektualizowana czy zbyt filozoficzna. Raczej określiłabym te mądrości na poziomie „wiejskiego filozofa”. Zastanawia mnie jednak większość opinii na portalu – tych bardzo wysoko oceniających tę pozycję, jednak bardzo oszczędnych w treści i ograniczających się często do jednego zdania. „Cudowna powieść”, „rewelacyjna”, „dobra książka” – ale właściwie dlaczego? Może tak jakieś uzasadnienie? Ciekawe, czy autorzy potrafiliby jakoś konkretnie umotywować swoje oceny.
Reasumując: zaletą bez wątpienia jest język, jakim została napisana ta książka, gdyż czytało się ją dość szybko i płynnie. Na plus zaliczę również kilka opowieści z przeszłości, niestety niedokończonych, a szkoda. Z pewnością nietypowa narracja, również może przekonać do sięgnięcia po tę książkę. Przyszłym czytelnikom życzę dużo wytrwałości.
środa, 2 grudnia 2020
„Rzeczy, których nie wyrzuciłem” – Marcin Wicha
Wydawnictwo: Karakter
Data wydania: 11 maja 2017
ISBN: 9788365271389
Liczba stron: 184
Koniec roku się zbliża, więc postanowiłam jak najszybciej przeczytać pożyczone mi książki, o których ostatnio wspominałam… tak, by móc je oddać jeszcze przed świętami i wejść z czystym kontem w nowy rok No... każde wytłumaczenie jest dobre, by nie mieć obok cudzych rzeczy. Trzecią, z czterech pożyczonych książek, był nietypowy zbiór esejów – lub też po prostu tekstów – autorstwa Marcina Wichy. Ponownie jest to coś, po co raczej sama bym nie sięgnęła. Jednak tym razem byłam pozytywnie zaskoczona i jestem bardzo zadowolona, że miałam okazję przeczytać wspomnienia autora o jego zmarłej matce.
„Wspomnienia o zmarłej matce” – niby brzmi dość zwyczajnie, jednak książeczka (używam tego określenia ze względu na dość niewielki rozmiar) posiada niewytłumaczalny urok. Może to zasługa jej „podmiotu”? Syn opisuje swoją matkę w różnych codziennych sytuacjach, które z jakiegoś względu szczególnie zapadły mu w pamięci. To są naprawdę całkiem normalne zdarzenia, jednak przedstawia je w niezwykle urokliwy sposób. Nie ma tu sentymentalizmu, patosu, dramatu. Raczej już prędzej humor i celne obserwacje, świadczące o tym, że jego rodzicielka miała charakterek! Aż czytelnik czuje żal, że nie miał okazji spotkać jej na swojej drodze.
Autor wspomina matkę podczas porządkowania przedmiotów, które towarzyszyły jej przez lata. Części siłą rzeczy musi się pozbyć, część jednak postanawia zostawić, gdyż były dla niej ważne. Bardzo dużo miejsca poświęca również książkom, co było dla mnie szczególnie interesujące. Poza tym, przy okazji wspomnień wyłania się bardzo ciekawy obraz PRLu, co wg mnie jest dodatkową zaletą tej książki.
Książka napisana jest bardzo prostym, przystępnym – wręcz oszczędnym stylem, który czyta się wyjątkowo dobrze. Stylem, który porównać można ze stylistyką okładki, a przecież Marcin Wocha to w pierwszej kolejności przede wszystkim grafik projektujący okładki i znaki graficzne. Nie ma tu zbędnych słów, zbędnych opisów – wszystko jest akuratne i na swoim miejscu. Jednocześnie, autor przekazuje ważne treści i wiele emocji, które mimo wszystko są wyczuwalne. Piękny „hymn” ku pamięci bliskiej osoby. Pewnie wiele osób życzyłoby sobie podobnego z tej samej okazji… kiedyś. Polecam, gdyż jest to zupełnie oryginalna i wyjątkowa pozycja.
wtorek, 1 grudnia 2020
„Wyśnione szczęście” – Kristin Hannah
Wydawnictwo: Świat Książki
Tytuł oryginału: Comfort & joy
Data wydania: 2007
ISBN: 9788324703029
Liczba stron: 224
Po kilku powieściach, którymi Kristin Hannah skradła moje czytelnicze serce, stwierdziłam, że chcę przeczytać wszystko co wyszło spod pióra tej autorki. Cieszą mnie szczególnie mniej popularne, starsze książki, których nie kupi się już w tradycyjny sposób. I tak prawie rok temu udało mi się znaleźć w antykwariacie dwie mniej znane powieści Hannah. Jedną przeczytałam dość szybko, jednak drugą zostawiłam sobie na najbliższy czas przedświąteczny, gdyż wg opisu okładkowego miała to być opowieść nawiązująca do Świąt Bożego Narodzenia. Świąteczne szykowanie atmosfery zaczęłam wczoraj…
Zastanawiam się ile napisać, by potencjalnym czytelnikom „Wyśnionego szczęścia” nie popsuć przyjemności czytania, gdyż powieść szykuje niespodziankę. Przyznam, że z początku byłam dość zaskoczona, by nie powiedzieć rozczarowana i zawiedziona opowieścią o Joy, która przeżyła katastrofę lotniczą, gdyż na skutek pewnych osobistych zdarzeń postanowiła w końcu zrobić coś szalonego, a pierwszą myślą był lot w nieznane – przygoda, która długo pozostawała jedynie w sferze marzeń. Przygoda była, że ho ho i „fajerwerki” towarzyszące wybuchowi. A później rzeczywiście trafiła w nieznane i piękne miejsce, gdyż samolot osiągnął ziemię w okolicy potężnych i mistycznych lasów deszczowych. I tam, w starym pensjonacie nieopodal jeziora, postanowiła spędzić swój urlop z dala od codzienności. Pokój wynajął jej mały, smutny, opuszczony chłopiec…
Zdziwienie, które podczas czytania kolejnych stron często pojawiało się na mojej twarzy, było spore. Fabuła wydawała mi się nie tyle nierzeczywista, co infantylna i jakoś mało spójna. Chwilami zastanawiałam się, czy autorką jest rzeczywiście Kristin Hannah. Jednak z drugiej strony – pomyślałam – skoro nastawiałam się na opowieść świąteczną, to czemu nie ma być trochę jak w historii niczym z harlequina (tak myślę, bo nie czytałam żadnego…). Poza tym, która z nas – czytelniczek – nie wyobraża sobie czasem podobnych historii chociażby przed zaśnięciem. Chyba każdej z nas zdarzyło się czasem pomarzyć, więc czemu romantyczna i przesłodzona opowieść o Joy miałaby nagle razić. W końcu czasem można i tak?
Dodam tylko, że książka ma dwie części i w drugiej już ani przez chwilę nie miałam wątpliwości, że napisała ją Kristin Hannah. Mój wcześniejszy niesmak próbowałam wytłumaczyć być może kiepskim tłumaczeniem – rola tłumacza przy przekładach na polski jest przecież bardzo duża. Do teraz zresztą nie mogę pozbyć się dziwnego uczucia, że Joy usiadła na „kanapce” w holu, albo wzięła z szafy stare „ciuszki”, czy też śpiewała „do wtóru” piosenkę. No niestety, nie znajduję uzasadnienia takich określeń i raczej już nie sięgnę po przekłady Zdzisławy Lewikowej, która UWAGA: na swoim koncie ma kilka tłumaczeń… harlequinów. Z perspektywy całej książki, to były największe jej minusy.
„Wyśnione szczęście” to zdecydowanie powieść dla miłośników Kristin Hannah. Mimo, iż nie jest tak rozbudowana i głęboka jak jej późniejsze książki, to uważam, że jest to pozycja w sam raz na grudniowy wieczór, lub dwa. Nieprawdopodobna historia o pięknej miłości w bajkowej i mistycznej atmosferze. Bajka (nie pozbawiona wzruszeń) dla dorosłych czytelniczek, które lubią czasem przenieść się w krainę marzeń. Zaskoczenie na plus i to duży!